Free Form Festival 6

17 października 2010
niedziela, godz. 21:56


de-mo:
Pisząc o koncertach i festiwalach zazwyczaj pomijam stronę organizacyjną wydarzenia. Jednak w przypadku szóstej edycji Free Form Festival nie mogę o niej zapomnieć, ba – nawet od niej zacznę. W zeszłym roku na FFF mnie nie było, doszły mnie jednak słuchy, że festiwal zmienił lokalizację na Wytwórnię Wódek Koneser, zwaną teraz Centrum Kultury. Miejsce znałam, podobało mi się, choć trudno mi było przyjąć do wiadomości rozstanie z Fabryką Trzciny. Nie żebym darzyła ją jakąś specjalną sympatią, ale chyba po prostu źle znoszę zmiany. Miałam okazję być na terenie Konesera dwa lata temu, dlatego wciąż nie mogę się sobie nadziwić, czemu nie wpadłam na to, że festiwal będzie się rozgrywał w kilku budynkach, na dwóch scenach. Chyba zbyt mocno zapamiętałam Fabrykę Trzciny. Dopiero gdy dotarłam na miejsce uświadomiłam sobie jedno – zmarznę. Scena Grolsch – jeden budynek, scena Druga – drugi budynek, a pomiędzy kawałek do przejścia – na mrozie. Zmarznę. Na koncertach, wśród ludzi, jest natomiast gorąco. Zgrzeję się. A potem będę biegła do drugiego budynku. Zmarznę. I szatnia nie jest tu żadnym rozwiązaniem – co mi po szatni w jednym budynku, skoro i tak muszę się ciągle przemieszczać? A z krótkim rękawem po mrozie biegać nie zamierzam.
Przykro mi, ale nowa lokalizacja FFF bardzo mi się nie podoba. Latem byłoby super. Ale niestety, październik to już w Polsce okres niemal zimowy i robienie koncertów w dwóch odrębnych budynkach jest moim zdaniem chorym pomysłem. Wolałabym już żeby wszystko odbywało się pod gołym niebem. Mojego złego humoru nie poprawiły również zakupy w sklepiku. Trafiłam tam chyba zbyt wcześnie, bo zostałam właściwie olana przez dwie sprzedające dziewczyny, które wolały gadać ze znajomymi niż zająć się osobą, która zostawiła u nich w gruncie rzeczy wcale niemałą kasę. Nie można się zatem dziwić, że koncert L.U.C.a obejrzałam z wyrazem politowania na twarzy i fochem na cały świat. Dopiero po naleśniku zrobiło mi się trochę lepiej. Bo tu pan sprzedający był bardzo miły a i naleśnik był pyszny i miał odpowiednią cenę. Poza tym lubię naleśniki. Żałuję, że mróz uniemożliwił mi powrót po dokładkę. Ale może to i lepiej, bo wtedy pewnie na Robyn stałabym w ostatnim rzędzie. A tak udało mi się wcisnąć do jakiegoś 10ego… I tak słabo jak na mnie. Ale co tam… Robyn… 13 lat temu, biegając po sklepach w poszukiwaniu płyty „Robyn is here” nie myślałam, że kiedyś zobaczę ją na żywo i że będzie wtedy o wiele bardziej znana. Robyn to wulkan energii. O ile nigdy specjalnie nie podobały mi się jej ruchy oglądane na YouTubie, o tyle na żywo całkowicie zmieniam o nich zdanie. Robyn tańczy genialnie. Absolutnie oldschoolowo, fajnie i żywiołowo. W krótkiej blond fryzurce, tym razem z grzywką, faktycznie przypominała Madonnę z czasów „Rozpaczliwie szukając Susan”. Ale tylko wizualnie. Muzycznie jest bowiem o niebo lepsza. Wokalnie – bezbłędna. Była moc! Basy, bit i dużo, dużo melodii, czyli to, co lubię. Nie wszystkie jej utwory w wersji studyjnej mnie przekonują, ale na żywo wypadają wyśmienicie. Właściwie nie ma momentu ciszy podczas koncertu. Utwory połączone są ze sobą rozmaitymi intrami, outrami, solówkami, dając tańczącej Robyn pole do popisu. Pierwsze skrzypce w setliście grały przede wszystkim tegoroczne utwory – „Fembot”, „Hang with me”, „Cry when you get older”, „We dance to the beat” połączone, bardzo logicznie zresztą, z „Don’t fucking tell me what to” (szkoda tylko, że tego drugiego było zdecydowanie mniej), „Love kills” i „Dancing on my own”. Nie mogło oczywiście zabraknąć także dwóch najważniejszych duetów – „The girl and the robot” i „With every heartbeat”, który przywrócił Robyn do życia. Cud, miód i blond! Szkoda tylko, że nie było bisów i „Show me love” (mimo że zawsze wolałam „Do you know (what it takes)”).

newman:
Robyn była całkowicie rozkoszna, od pierwszych chwil na scenie „zmusiła” publiczność do zabawy i radości, a towarzyszący jej muzycy…byli bezbłędni.

de-mo:
Rozgrzana, spocona i z czerwonymi uszami przebiegłam do drugiego budynku na The Whip. Sądząc po frekwencji, albo jest to zespół bardzo mało znany w Polsce (?), albo publika po prostu się zmęczyła. Tym razem stałam w drugim rzędzie i miałam wokół siebie mnóstwo miejsca. Muszę jednak przyznać, że mimo całej sympatii dla zespołu, koncert mi się nie podobał. Może oczekiwałam zbyt wiele, zwłaszcza po świetnej Robyn. Tymczasem było raczej blado. Niby fajnie, żywo, ale z drugiej strony wszystko zabrzmiało tak samo. Tak, to chyba właśnie to nie podobało mi się na koncercie – brzmienie. Sam zespół był natomiast po prostu nudny. Jedynym ciekawym „elementem” była perkusistka i jej pięknie podskakujące włosy (choć przez cały występ, czyli 8 kawałków, robiła dokładnie to samo). Do tego jeszcze masakrycznie słabe światło, które wprawdzie mieniło się kolorami, ale nie oświetlało tak naprawdę niczego.

newman:
Gdy ogłoszono, że na Free Formie pojawi się The Whip, moja radość nie miała końca. Kiedy grali w Płocku w 2009 roku wybrałem Mysłowice i Off Festiwal, teraz nie miałem takich dylematów, koncert The Whip był moim głównym celem. Plus warszawska Praga. Plus Robyn. Plus L.U.C, którego koncert ogłoszono na samym końcu i był niemal wisienką na torcie programu. Gdzieś tam pomiędzy powinien być jeszcze Goldfrapp, ale ich występ był dla mnie sprawą drugorzędną.
Z The Whip sprawa jest ciekawa, bo sam zespół jest jednym wielkim paradoksem. Grają jak New Order i Happy Mondays, „momenty” brzmią jak roztańczony Bowie czy Joy Division, z każdym dźwiękiem wiemy, że już to gdzieś słyszeliśmy, ale…to wszystko razem daje jakąś niespotykaną siłę, energię. I tak było w piątkowy wieczór. Wszystkie piosenki brzmiały tak samo, ale było w tym sporo zabaw czy to gitarą, czy to perkusją (ta w sztandarowym „Trash” wypadła bardzo interesująco) a przede wszystkim elektroniką, którą za pomocą klawiszy obsługiwał Bruce Carter, wokalista i gitarzysta w tych momentach, kiedy się klawiaturą nie bawił. Podczas bodajże „Fire” pozostawił sprzęty i przechadzał się z mikrofonem po scenie. Z jednej strony czegoś brakowalo, może przez słabe oświetlenie, może przez takie niepełne, nieostre nagłośnienie, a z drugiej muzyka się broniła, i była w tym jakaś paradoksalna świeżość. Zaczęli od „Divebomb”, który to utwór mimo wielu dźwięków granych „z taśmy” zabrzmiał o niebo lepiej niż na płycie. Zagrali trzy nowe piosenki, ze zbliżającego się coraz większymi krokami nowego albumu o roboczym tytule „Metal law”: „Metal law”, „Secret weapon” i „Shake”. Brzmiały jak The Whip, co dobrze wróży. Pojawił się „Blackout”, który chyba mial wytłumaczyć słabe oświetlenie sceny, no i na sam koniec, jako ósmy z kolei „Trash” – jeden z największych parkietowych killerów ostatniej dekady.
Grupa, sądząc po skreśleniach na setliście, miała w zanadrzu jeszcze dwie nowe kompozycje – „Anyway” i „Plastic”.
Publika szalała, przynajmniej z pozycji barierek tak to wyglądało, na dodatkowy plus mała uwaga: zespół sam się obsługiwał technicznie, nie mieli trzydziestu pomocników od strojenia gitar i włączania wzmacniaczy, a perkusistka po koncercie odjechała ze sceny na platformie, rozkręcając bębny 🙂
Rozczarowaniem był tylko brak debiutanckiego albumu w sklepiku. Nie przywieźli a ja bardzo chciałem kupić legalną kopię „X marks destination”.
Potem z ostatnich rzędów oglądałem Goldfrapp – idealnie nagłośniony, perfekcyjnie zagrany i zjawiskowo zaśpiewany koncert, jaki powinien być przykładem dla wszelakich gwiazdeczek muzyki elektronicznej.

de-mo:
Po The Whip ruszyłam ponownie do pierwszego budynku na Goldfrapp. I tu czekało mnie niemiłe zaskoczenie – koncert już się rozpoczął. Kolejny minus. Już wolę opóźnienia niż nakładanie się występów. Dzięki temu wylądowałam w jakimś setnym rzędzie. Na szczęście udało mi się sukcesywnie przesunąć nieco bliżej, nie mniej jednak stałam naprawdę daleko.
Twórczość Goldfrapp nigdy specjalnie do mnie nie przemawiała. Wiecznie coś mi w niej nie pasowało. Niby było fajnie, elektronicznie, ale wokal i linie melodyczne, były dla mnie zawsze zbyt słodkie i miałkie. Ostatnio jednak, przypominając sobie dokonania duetu, doszłam do wniosku, że mam w stosunku do niego niewłaściwie oczekiwania. Zdaje się, że kiedyś założyłam, iż muzyka Goldfrapp to muzyka taneczna, imprezowa, tymczasem wcale tak nie jest. Owszem, są kawałki, do których można tańczyć, ale to mały odsetek tego, co zrobili Allison i Will. A tym, co mi nie pasowało w ich twórczości, jest inspiracja latami 70tymi, za którymi nigdy nie przepadałam. Okazało się jednak, że kiedy w końcu zaakceptowałam fakty, ich muzyka coraz bardziej zaczęła mi się podobać. Koncert zaś… Aż brak mi słów. Pełen profesjonalizm. Absolutnie cudowny performance i widowiskowe stroje. No i wokal. Niby delikatny i cieniutki, ale jak czysty i niesamowicie idealnie słyszalny w każdym zakątku sali. Brzmienie – relewacja. Dawno żaden koncert nie pozostawił we mnie takiego uczucia niedostytu (może to też dlatego, że nie zwykłam się spóźniać na koncerty ;-)). Na pewno będę chciała ich zobaczyć ponownie, gdy znów wystąpią w Polsce. Może tym razem w Fabryce Trzciny.

newman:
Całość dnia pierwszego FFF, dopełniona dobrym występem L.U.C.a bardzo na plus, i ani szatnia, ani telepizza czy małolaty tego zmienić nie mogły, po prostu nie mogły.


If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

P.S.
de-mo:
A za rok będę pamiętać – założyć spodnie!!!


autor: //
17.10.2010, godz. 21:56, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»