Depeche Mode – 27.02.2024

3 marca 2024
niedziela, godz. 21:52

Depeche Mode jest jak niedzielny rosół. Niby zawsze taki sam, czasem tylko trochę inaczej przyprawiony, ale zawsze zjada się go z przyjemnością. Nie inaczej było tym razem.
Pamiętam jak w 2010 r. nieprawdopodobnym szokiem było dla mnie to, że Depeche Mode wystąpi w moim mieście, w dodatku dwukrotnie, dzień po dniu. Pamiętam tamte przygotowania, planowanie którego dnia iść na płytę, a którego na trybunę, aftery, plakaty, ulotki, stronę 3 Nights in Lodz… Tymczasem minęło 14 lat i to wydarzyło się ponownie – znów w moim mieście, znów dwa koncerty. Niesamowite, prawda? Teraz jednak emocje były już trochę inne. To miało być wielkie depeszowe święto. Koncert, after, between party, koncert, after. 3 dni depeszowania w moim mieście. Tyle że lata już nie te, w ciele mniej mocy, a w głowie mniej humoru. Byłam wprawdzie na dwóch koncertach, ale tylko na jednym afterze. Niestety nigdy nie potrafię się skupić na tu i teraz i na mój nastrój wpływa cała masa różnych rzeczy, więc koniec końców zupełnie nie miałam ochoty na pierwszy koncert. Nie przygotowywałam się wcale. Niby kilka razy puszczałam setlistę, ale zupełnie się na niej nie skupiałam. Postanowiłam powtórzyć schemat z 2010 roku i na pierwszy koncert pójść na płytę, a na drugi na trybuny. Wiedziałam, że kupowanie biletu na płytę do Atlas Areny na koncert, który ma się odbyć zimą, to szaleństwo, ale autentycznie zapomniałam o wszystkich faktach. Pamiętałam tylko jak podczas mojej ostatniej wizyty tam, w 2018 roku, napisałam pod zdjęciem ludzi tłoczących się pod sceną: “trzymajcie się tam”, ale zupełnie zapomniałam, jak w 2014 roku, w relacji z mojej ostatniej płyty pisałam, że na “But not tonight” koncert się dla mnie skończył i dlaczego. Wtedy duchota mnie pokonała i niemal zemdlałam. Nie chciałam już więcej iść na płytę w Atlas Arenie. Najwyraźniej jednak wymazałam z pamięci tamte traumatyczne przeżycia, bo znów to zrobiłam. Mało tego, cena tego biletu pobiła cenę najdroższego biletu, jaki do tej pory kupiłam (na George’a Michaela). Wyglądało więc na to, że kupiłam nieziemsko drogi bilet po to, żeby móc zemdleć pod sceną.
Mój humor nie był zatem najlepszy. Wiedziałam, że jedyne, co mogę zrobić, żeby przygotować do wielogodzinnego stania w duchocie, to ubranie się możliwie jak najlżej, najedzenie się i dobre nawodnienie. Tylko jak się najeść, jeśli wypadałoby być na miejscu o 16, a koncert zaczyna się o 20:45? I jak dbać o nawodnienie, jeśli ciężko jest wnieść ze sobą picie, a jak już się stanie pod sceną, to lepiej już się nie ruszać do toalety?

PRZYGOTOWANIA
Miałam miejsce na płytę ze wcześniejszym wejściem. Rejestracja biletów mobilnych zaczynała się o 16 i trwała do 17:45 (pierwsza tura). Support startował o 19:45, Depeche Mode o 20:45. Początkowo planowałam być pod Atlas Areną o 15, ale ostatecznie mi się nie chciało i wylądowałam tam o 16. Ok. 14:30 zabrałam się za jedzenie pizzy, ale nie byłam w stanie wcisnąć w siebie całej. Do torebki spakowałam Snickersa, trochę cukierków bez czekolady, orzechy i mini bułeczki z suszonymi pomidorami. Do tego butelkę wody. Miałam tak słaby nastrój, że było mi wszystko jedno, czy moja “góra” jedzenia zostanie skonfiskowana, czy nie. Nie przeglądałam też listy zakazanych przedmiotów, bo to tylko dodatkowo mnie stresuje. Byłam tak zrezygnowana, że stwierdziłam, że co ma być, to będzie.
Gdy o 16 wylądowałam na miejscu zaskoczyło mnie, jak mało jest tam ludzi. Parking był praktycznie pusty, a pod wejściem też nie było tłumu. Podeszłam na luzie do mojego wejścia i chociaż i tam wydawało mi się, że ludzi jest niewiele, to jednak minęło 45 minut zanim weszłam do środka. Wcześniej jednak najpierw sprawdzono mi torebkę – reakcją na mój tobołek było “oj”. Jedzenie zostało jednak nienaruszone, a jedynie musiałam się pozbyć nakrętki od butelki, ale byłam na to przygotowana. Zaskoczyło mnie za to to, że butelka nie musiała być oryginalnie zamknięta – chłopak przede mną wszedł z połową butelki Coli. Potem odbyło się skanowanie mobilnego biletu i dopiero wtedy rozpoczęło się oczekiwanie na wejście i “rejestrację”. Zaledwie kilka godzin wcześniej przeczytałam, że jest jakiś pakiet VIP, ale ciężko było wywnioskować, co dokładnie zawiera. Po wejściu do budynku trzeba było pokazać dowód osobisty, aby zostać odhaczonym na liście, a następnie otrzymywało się opaskę na rękę, która umożliwiała wstęp na płytę, oraz… depeszową kosmetyczkę z gadżetami. A przynajmniej ja to nazywam kosmetyczką, bo tylko z tym mi się skojarzyło. Czegoś takiego się nie spodziewałam. W środku była: depeszowa smycz z zawieszką ze zdjęciem zespołu i informacją, że nie upoważnia ona do wejścia na backstage (raz na Narodowym też dostałam coś takiego i nie wiedziałam co to… w sumie do tej pory nie wiem), depeszowa opaska na oczy (chyba jak by się komuś koncert nie spodobał… albo jak by miał ochotę przespać się przed koncertem 😉 ) oraz świeczka. Czyli same oczywiste i potrzebne rzeczy. Obejrzałam to wszystko jednak dopiero w domu, bo od razu udałam się do szatni, gdzie zostawiłam kurtkę, sweter, narzutkę i kosmetyczkę, licząc się z tym, że mogę jej już nie zobaczyć, a zaraz potem zaliczyłam wc, kupiłam wodę (niestety w kubku) i stanęłam w kolejce do wejścia na płytę. Chciało mi się trochę pić i pamiętałam o zasadzie nawadniania, starałam się jednak pić powoli. Mimo to udało mi się wypić wszystko (i pozbyć kubka) przed wejściem na płytę. Zaskoczyło mnie to, że w luźnej koszulce na ramiączkach byłam tam chyba najbardziej rozebraną osobą (niektórzy zastanawiali się nawet czy w ogóle zostawiać bluzę w szatni). Trzeba przyznać, że pogoda była tego dnia patologicznie wysoka jak na luty – niemal 15 stopni. Przed Atlas Areną stałam rozpięta i bez czapki, jednak w drodze powrotnej wcale nie żałowałam moich dwóch rękawów. Za to zaraz po wejściu do budynku buchnęło we mnie ciepło, więc wiedziałam, że moja koszulka to był bardzo dobry pomysł. Potem tylko się w tym utwierdziłam – zimą w Atlas Arenie na płycie strój musi być luźny i z odkrytymi ramionami. Zazdrościłam nawet dziewczynom w spódniczkach, ale z spódnicy trudniej jest siedzieć, więc jeśli już, to lepiej założyć szorty. W każdym razie wydawało mi się, że po wejściu do budynku od razu będzie można zejść na płytę, tymczasem okazało się, że czeka mnie kolejna kolejka. A co zaskoczyło mnie najbardziej – w którymś momencie dało się słyszeć Depeche Mode. Najpierw “Policy of Truth”, a potem ze 3 razy “Never let me down again”. I to nie było nagranie. Oni faktycznie mieli wtedy próbę. Nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło. Pewnie dlatego tak długo trzymano nas w korytarzu, ale wcale nie płakałam z tego powodu. Mimo że stałam, to jednak bałam się, że na dole będzie znacznie goręcej, poza tym zawsze była to jakaś odmiana – czekać trochę tu, trochę tam. Do tej pory pamiętam moje przerażenie z pierwszego koncertu DM w Łodzi, gdy po zajęciu mojego miejsca zobaczyłam na zegarze, że nie ma jeszcze 18, a zespół miał zacząć grać chyba o 21. Tamto oczekiwanie wydawało mi się wiecznością.

OCZEKIWANIE
Ostatecznie pod sceną wylądowałam ok. 17:40. Trzeci rząd – nie spodziewałam się, że będę tak blisko, chociaż gdy zaczął się koncert, to ta bliskość okazała się jakaś taka dalsza niż przed koncertem. Mieliśmy wydzielony taśmą korytarz, więc nie było mowy o bieganiu, co mnie zresztą ucieszyło. Podobnie jak to, że pod sceną wszyscy siedzieli. Nareszcie. Jak to dobrze, że ta subkultura się starzeje i ludzie nie zgrywają już bohaterów, którzy potrafią stać w duchocie, w dodatku bez jedzenia i picia przez wiele godzin. Miałam tyle miejsca, że mogłam sobie spokojnie usiąść po turecku i co jakiś czas wyprostować po jednej nodze. Było mi trochę twardo, ale nic mi nie zdrętwiało. I o dziwo wcale nie czułam tego gorąca i braku tlenu. Zdecydowanie cieplej było mi drugiego dnia. Owszem, było na tyle ciepło, że mnie – turbo zmarzluchowi – było idealnie z gołymi ramionami, ale nie odczuwałam żadnego dyskomfortu. Na wszelki wypadek zabrałam ze sobą chustę, która normalnie służy mi jako szalik, by w razie czego na niej usiąść (nie usiadłam) lub się nią okryć jeśli jakimś cudem zrobi mi się zimno, ale ostatecznie przydała się jedynie do wytarcia wody, która wylała mi się trochę do torebki z mojej otwartej i zakręconej nie do końca pasującą zakrętką butelki. Woda dotarła do powerbanku i trochę do aparatu, ale chyba jedno i drugie przeżyło. W komórce na wszelki wypadek od razu ustawiłam tryb samolotowy – pod sceną internet i tak działa w kratkę, a każda oszczędność mocy się liczy. Ale ostatecznie prawie wcale z niej nie korzystałam. Zazwyczaj w chwilach przedkoncertowej nudy czytam książkę (swoją drogą widziałam jedną dziewczynę w papierową książką, a facet obok mnie miał Kindle’a), ale tym razem czułam, że w ogóle tego nie potrzebuję. Usiadłam, zamknęłam oczy i tak siedziałam. Czasem z otwartymi, czasem z zamkniętymi. Mój umysł nie potrzebował żadnego zajęcia, jakbym weszła w jakąś fazę medytacji, albo co.
Ok. 18:30 zjadłam bułki, wcześniej przegryzałam orzechy. Wyrzułam kilka gum. Na cukierki nie miałam ochoty. Miałam wrażenie, że hala wypełnia się bardzo wolno, a za mną nie ma prawie nikogo. Ale ok. 19:20 poczułam jakiś napór z tyłu – jakby wszyscy postanowili się przybliżyć do sceny. To był znak dla nas wszystkich siedzących, że czas wstać. Wtedy poczułam, że jednak nie jest aż tak przyjemnie i jest trochę duszno, a może być gorzej.
Niedługo po tym, gdy zaczął grać support – Humanist – zobaczyłam pierwszych wynoszonych ludzi, którym zrobiło się słabo. Mnie najbardziej przeszkadzało to, że coś mocno grzało mnie w lewą nogę – jak się okazało osoby stojące za mną nie zostawiły kurtek w szatni (why? czemu ludzie to jeszcze robią?) i rzucili je na ziemię przed sobą, tak że akurat fantastycznie ogrzewały mi nogę. Wtedy też poczułam, że gdyby gdzieś obok była toaleta, to mogłabym skorzystać, ale jednocześnie wiedziałam też, że to było takie uczucie, że powinnam wytrzymać do końca bez większych problemów. I nie myliłm się.
Support był lepszy niż się spodziewałam i minął dość szybko. Potem udało mi się też odsunąć kurtki od moich nóg i od tego momentu nic już nie zaburzało moich doznań.
Miałam czym oddychać, nie pociłam się, nie zemdlałam. Sukces.

KONCERT
DM zaczęli z jakimś 2-minutowym spóźnieniem. Najpierw na scenie pojawił się Martin, potem Peter Gordeno, Christian Eigner i na końcu Dave. A na mojej twarzy zawitał uśmiech. Ekscytacja? O dziwo zero. Myślałam, że będąc znowu tak blisko, poczuję coś więcej. Tymczasem po prostu się uśmiechnęłam. No hej, witajcie ponownie, dobrze znowu was widzieć. Nie nastawiałam się na nic, nie planowałam żadnego nagrywania, poszłam na żywioł. Albo raczej wszystko zostawiłam przypadkowi. I trochę przeholowałam, bo po jakimś czasie zorientowałam się, że coś jest nie tak z moim aparatem i funkcje manualne były zablokowane. A przecież to moja prawdopodobnie ostatnia szansa na uwiecznienie tak bliskiego spotkania, nie mogę tego przegapić, prawda? Więc… o zgrozo… przez kilka pierwszych piosenek mordowałam się z aparatem, którego ciągle po prawie 7 latach nie potrafię obsługiwać. Skończyło się restartem do ustawień fabrycznych. Tak mi przeleciało “My cosmos is mine”, “Wagging tongue”, “Walking in my shoes”, “It’s no good”, “Policy of truth”, “In your room”, “Everything counts” i “Precious”. Serio… żenada. Biczuję się za to w myślach do tej pory. Ale – żeby nie było\ – pokołysałam się przy “Wagging tongue”, nagrałam “Walking in my shoes”, pośpiewałam “It’s no good” i “Policy” i potupałam nóżką podczas “Everything counts”. A gdy z ustawieniami aparatu było już ok, doszłam do wniosku, że ustawieniami filmowania jest coś nie tak i poprzestawiałam. Koniec końców otrzymałam 3 filmiki w formacie, z którego wcale nie korzystałam do tej pory… Eh….
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

“Strangelove” mnie nie obeszło, ale na “Somebody” zareagowałam miłym “o”. Nie żeby mnie wryło w ziemię, ale miło było usłyszeć i pośpiewać – bo jako że zawsze lubiłam śpiewać tę piosenkę, to odstawiłam sprzęt i po prostu śpiewałam razem z Martinem. Miałam wrażenie, że chyba trochę za głośno, bo dziewczyna, która nagrywała i stała obok mnie, kilka razy odwracała się w moją stronę… a ja potulnie się ściszyłam. Potem, trochę przez przypadek nagrałam “Ghosts again” i “I feel you” – bo pamiętałam, że kiedyś planowałam w końcu to nagrać, ale wtedy chyba akurat wypadło z setu. Za to tym razem skrócono początek, co moim zdaniem trochę wykastrowało tę piosenkę.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

“Pain…” w remiksie już dawno mi się znudził – wolałabym wersję oryginalną. Za to mam wrażenie, że dawno nie słyszałam “Behind the wheel”, które zastąpiło “World in my eyes”. Widać było, że zamiennikowi poświęcono znacznie mniej czasu. Raz, że na telebimie pojawił się po prostu klip, a nie koncertowa wizualizacja, dwa – “WIMS” stanowiło tribute dla Fletcha i to jego twarz można było zobaczyć na telebimach przez cały utwór, a teraz jedynie na końcu Dave zadedykował utwór Fletchowi. I tak, jak lubię “Behind…”, tak wyszło to jakoś niechlujnie.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Za to potem do setu wskoczyło “Black celebration” – ponoć w zamian za “Wrong”, którego braku w ogóle nie odczułam. I och… to był dla mnie najmocniejszy punkt programu. Cudowny, wydłużony, ekstatycznie monumentalny wstęp przyprawiał o dreszcze. Tak, to było to! Do tego wprowadzono pewne innowacje perkusyjne. I tak, jak bardzo podobała mi się spowolniona wersja, którą pierwszy raz słyszałam na bootlegach z Exciter Tour, tak obecna wersja, będąca połączeniem oryginału ze spowolnieniem, podoba mi się jeszcze bardziej.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Za to “Stripped” w ogóle nie zapamiętałam. Podczas “Johna” dobrze się bawiłam, bo to zawsze był mój ulubiony utwór z “Playing the Angel” i aż się zdziwiłam, gdy nagle przeszedł w “Enjoy the silence”. Jak to, już?
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

A potem panowie zeszli ze sceny. Strasznie szybko minął mi ten czas. Gdy wrócili, nadeszła pora na wspólny numer Gahana i Gore’a. Latem na Narodowym strasznie chciałam usłyszeć “Condemnation”, ale wtedy się nie doczekałam. Za to doczekałam się teraz – to był mój pierwszy raz. I choć głosy są podzielone, to ja pamiętam, jak lata temu Dave mówił, że lubi śpiewać ten utwór. Był taki czas, że i ja lubiłam go śpiewać. Może i szczęka mi nie opadła, ale cieszę się, że usłyszałam na żywo coś „nowego”.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

A potem poleciało już standardowo – coś “to have fun” – czyli “Just can’t get enough”, stary dobry “Never” i na koniec “Personal”, podczas którego pozwoliłam sobie znowu po prostu na zabawę. I to tyle. Dave chyba stracił już trochę sił, bo ograniczył nieco swoje tańce, wyrzucając Elvisa, a zostawiając Dave’a – co dla mnie wyszło tylko na plus. Było mniej okrzyków – też na plus. I właściwie zniknęły też obroty. Ale poza tym zupełnie nie czuć ani nie widać tej sześćdziesiątki na karku. A Martin to prostu Martin 🙂

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
03.03.2024, godz. 21:52, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»