de-mo: Wykonawcy 2010

7 lutego 2011
poniedziałek, godz. 00:13
Część 4 z 4 w serii artykułów Muzyczne podsumowanie 2010


Lista najczęściej słuchanych przeze mnie wykonawców 2010 oczywiście tylko częściowo pokrywa się z listą albumów i utworów. Oczywiście, ponieważ trudno jest słuchać tylko i wyłącznie najnowszej muzyki. Są tu zatem i moi starzy muzyczni znajomi, i ci nowi i nowsi. Ci, do których faktycznie lubię wracać, i tacy, którzy znaleźli się w zestawieniu trochę przez przypadek, bo po prostu mają bogatą dyskografię.

15. Skream
Mimo młodego wieku (w tym roku skończy 25 lat) jeden z pierwszych i najwybitniejszych dubstepowych producentów (choć z drugiej strony sam gatunek również jest bardzo młody). Wydał dwie solowe płyty, debiutancką „Skream!” w 2006 roku, oraz „Outside the box” (2010). Działa jako DJ i remikser – zremiksował m.in. „In for the kill” La Roux, udziela się także w projekcie Magnetic Man wspólnie z Bengą i Artwork. Z czasem jego surowe i mroczne nagrania stały się bardziej melodyjne i przystępne. I pewnie to sprawiło, że głównie dzięki zeszłorocznej płycie i utworom takim, jak „I love the way” czy nagranym wspólnie z La Roux „Finally”, znalazł się na 15tym miejscu najczęściej słuchanych przeze mnie wykonawców 2010.





14. Aeroplane
Cóż jeszcze mogę o nich/nim napisać? Wszystko za sprawą jednej płyty, „We can’t fly”, ciepłej, melodyjnej i ciekawej. Bardzo przyjemne zeszłoroczne odkrycie.





13. Czesław Śpiewa
W 2010 roku doczekaliśmy się drugiej płyty Czesława, zatytułowanej „Pop”. Druga polska płyta i mój drugi koncert Czesława. Świetne teksty, doskonała produkcja, i ten niby zwyczajny ale jak bardzo emocjonalny wokal. Mnóstwo smaczków, przeszkadzajek, szmerów, tradycyjne instrumenty i pobrzmiewająca od czasu do czasu w tle elektronika. Z takich płyt i takich wykonawców Polska może być dumna. Nawet jeśli tak naprawdę ta muzyka to taki trochę duński (ha! znowu ta Dania!) eksport. I choć wcześniej już to słyszeliśmy, to Czesława nigdy dość.





12. Oh Land
Odkrycie 2009, które jednak znalazło się w zestawieniu dopiero teraz. Pewnie dlatego, że uznałam, iż przy płycie „Fauna” można spać. Piękna, cudowna, magiczna. Tak interesująca, że nie sposób się nią znudzić. Nanny nigdy dość! Dania to jednak kraj muzycznych czarodziejek.





11. Annie Lennox
Tej pani nikomu nie trzeba przedstawiać. Bardzo stopniowo i powoli Annie Lennox stała się jedną z moich ulubionych wokalistek. Pamiętam jak którejś Wielkanocy postanowiłam posprzątać szafę, popijając czerwone wino, i posłuchać czegoś ładnego. Tak natknęłam się na Annie i zaczęłam jej słuchać w większych ilościach. I choć moją ulubioną płytą wciąż pozostaje debiutancka „Diva” a ostatniego, świątecznego krążka nawet nie słuchałam, lubię ją całościowo. Za piękne melodie, teksty i nastroje. Za to, że nie kombinuje tylko konsekwentnie robi dobrą muzykę. I dojrzewa z godnością.





10. Roxette
Mój ulubiony zespół lat 1990-2001, choć najaktywniej słuchany tylko w pierwszej połowie lat 90tych, na który co kilka lat łapię ponowną fazę, trwającą zazwyczaj od od kilku dni do kilku tygodni. Jak widać tym razem znów mi się przytrafiła. Co ją spowodowało? Odpowiedź jest prosta – koncert, który odbędzie się za pół roku. Od bardzo, bardzo dawna żadna koncertowa wiadomość nie zaskoczyła i jednocześnie nie ucieszyła mnie tak bardzo. I choć dawno nie nagrali niczego naprawdę dobrego, miło jest powspominać.





9. Air
Odkryłam Air ładnych parę lat temu, gdy słuchało się jeszcze muzyki z płyt, a odkrycie to odbyło się w dość dziwny sposób. Wraz z discmanem stałam się posiadaczką programu, który działał (jakimś cudem) podobnie do radia last.fm. Wpisywałam wykonawcę a program sam z siebie odtwarzał mi odpowiednią muzykę. Nie wiem skąd się brała, bo na pewno nie z mojego dysku – pewnie zatem z internetu. I choć można było w ten sposób wysłuchać ciurkiem jedynie jakichś 20 utworów, pamiętam, że uwielbiałam ten nowy, tajemniczy i fascynujący sposób słuchania muzyki. Właśnie dzięki temu programowi rozpoczęła się na dobre moja przygoda z Air. Tam po raz pierwszy miałam okazję wysłuchać ich różnych, nie tylko singlowych utworów w całości. Pokochałam ich melodyjność i ciepły klimat.
Air to jeden z tych zespołów, których nie słucham non stop, ale do których co jakiś czas wracam. A gdy szukałam muzyki, przy której można spać, Air wydało mi się idealnym kandydatem.





8. Royksopp
Pierwszy wykonawca, który znalazł się również w zeszłorocznym zestawieniu, wtedy na miejscu 4. W 2010 Norwegowie wydali wreszcie zapowiadanego dużo wcześniej „Seniora”. I choć nie kojarzę bliżej żadnego utworu z tej płyty, wraz z uwielbianym przeze mnie „Juniorem” udało im się wciągnąć zespół na miejsce 8. Pomógł im też jeden, starszy nieco utwór – „Go away”, który w wersji live zrobił furorę w moim odtwarzaczu.





7. CFCF
Kanadyjczyk Mike Silver, ukrywający się pod pseudonimem CFCF, zaczynał jako remikser na Myspace. Potem przyszły dwie EPki, „Panesian Nights” i „The Explorers”, a w końcu w 2009 roku debiutancki krążek.
Gdybym tylko słuchała więcej płyty „The Continent” wtedy, gdy została wydana, z pewnością znalazłaby się w zestawieniu płyt 2009. Bardzo, ale to bardzo żałuję, że tak ją przegapiłam. Zdecydowanie jest to moja ulubiona płyta pierwszej połowy 2010 roku, a to wszystko za sprawą właściwie jednego utworu – „Come closer”, w którym zakochałam sie absolutnie totalnie. Ale płyta cała jest piękna, tajemnicza, czasem rozmarzona, a czasem zmysłowa. Tworzy niesamowity nastrój i przenosi do magicznego lasu, jak ten z okładki. Nu-disco z zaczarowanego lasu.





6. Bryan Ferry
Powrót Bryana do czołówki najczęściej słuchanych przeze mnie wykonawców. To taki artysta, podobnie jak Air, którego nie słucham non stop, ale do którego często wracam. A w minionym roku wróciłam przede wszystkim dzięki cudownej nowej płycie „Olympia”.





5. Booka Shade
Niemiecki house. Bardzo wysoko w zestawieniu a ja nie jestem w stanie przypomnieć sobie ani jednego ich kawałka. Dyskografię mają całkiem bogatą a przesłuchałam ją w ramach przygotowań do tegorocznego Selectora. Generalnie słucha się ich lepiej niż ogląda. Choć próbuję, nie potrafię wymazać z pamięci obrazu uśmiechniętego blondyna, który już dawno powinien był odwiedzić fryzjera. I wciąż na usta pcha mi się tylko jeden wyraz – wiocha. Przykro mi, tak to zapamiętałam. Ale jak widać nie można oceniać ludzi po wyglądzie, bo nawet ktoś, kto „nie wygląda” może robić ciekawe, elektroniczne dźwięki.





4. School of Seven Bells
Jedno z odkryć jesieni 2009, kiedy to spędzałam późne popołudnia i noce na grze w Simsy. Już wtedy ich debiut, „Alpinism” przypadł mi do gustu. Zespół pochodzi z Nowego Jorku a ich opiera się na stylistyce dream pop i shoegaze, które czasem wpadają nieco w mocniejsze gitarowe rejony indie. Ich znakiem rozpoznawczym są wielogłosy produkowane przez dwie wokalistki – bliźniaczki Alejandrę i Claudię Deheza oraz trzeciego członka zespołu, Benjamina Curtisa. Niestety w październiku ogłoszono, że z powodów osobistych Claudia opuszcza zespół. A przecież dopiero co w ydali drugi krążek, „Disconnect from desire”. Tak czy siak obie płyty w tym roku śmigały w moim odtwarzaczu, że aż miło. Wydawało mi się, że można przy tym spać, bo to przecież takie rozmarzone, ale w gruncie rzeczy to wcale nie jest taka spokojna muzyka.





3. Recoil
Dawałam już kiedyś szansę Alanowi Wilderowi – bez większego powodzenia. Kwietniowy koncert w Łodzi był pretekstem dla kolejnej szansy. Wysłuchałam całej dyskografii kilka razy, wczuwałam się w klimat, chciałam poczuć nastrój. I owszem, udawało mi się. Kilka tekstów sprawiło, że miałam ciarki na plecach. I choć teoretycznie Recoil powinien idealnie trafić w moje obecne gusta, to jednak nie do końca to. Ten romans był tylko chwilowy. Bo w gruncie rzeczy tylko „Prey”, i to w dodatku w remiksie, jestem w stanie wysłuchać wiele, wiele razy.





2. Hurts
Bardzo konsekwentnie wypracowane i zasłużone miejsce drugie. Mniej więcej od listopada 2009 w moim odtwarzaczu non stop. Bo tak też ukazywały się poszczególne utwory – po kolei. Gdy jeden się nudził, pojawiał się następny, wciąż podtrzymując zainteresowanie.





1. Parov Stelar
Rok temu znalazł się na miejscu 8. Pisałam wtedy, że jeszcze długo będę poznawać jego twórczość. I oto efekty. Bogata dyskografia złożona z kilku płyt i całej masy EPek sprawiła, że mój nujazzowy apetyt został niemal zaspokojony. Zapoznałam się bliżej nie tylko z ostatnim albumem Austriaka, „Coco”, na który jakoś w 2009 roku nie starczyło mi czasu, ale i wszystkim z tym, co zrobił wcześniej. Zapoznałam się na tyle, by zapamiętać więcej tytułów, niż tylko „Shine”, od którego wszystko się zaczęło. I jedynie najnowsza EPka, „The Paris swingbox”, nie do końca mi się podoba. Całą resztę łykam bez mrugnięcia okiem.

Inne artykuły z tej serii:


autor: // Last.fm
07.02.2011, godz. 00:13, poniedziałek
Kategoria: Recenzje, Wykonawcy

Poprzedni Post
«
Następny Post
»