Podsumowanie: lipiec + sierpień 2012

23 września 2012
niedziela, godz. 23:12
Post image of Podsumowanie: lipiec + sierpień 2012
Część 5 z 7 w serii artykułów Miesięczne podsumowania 2012

Gdy odpoczęłam już nieco po Open’erze i muzyce festiwalowej dotarło do mnie, że mam bardzo dużo do nadrobienia w temacie tegorocznej muzyki. Właściwie co roku jest tak, że przez pierwszych 6 miesięcy jestem żądna nowości, których jest jak na lekarstwo i gdy już powoli tracę nadzieję, w okolicach lipca i sierpnia następuje przełom i odnajduję płytę roku. Póki co przełomu nie poczułam, ale wreszcie miałam w czym wybierać. A że większość z rzeczy, które poznałam w tym czasie, ukazała się kilka miesięcy wcześniej, to szczegół.
………………………………………………………………………………………………………………
IAMAMIWHOAMI – „KIN”
To kategoria „odkrycie”. Nie wiedziałam i nadal nie wiem nic o projekcie, ale płyta pieści moje serce. Jest delikatna, spokojna, minimalistycznie i chłodno rozmarzona. W brzmieniu troszkę oldschoolowa – jest tu i dreampop, i chillwave, i echa wymarłego już niemal trip-hopu. Nawet gdy pojawia się bit, jest to wszystko absolutnie nieagresywne a mięciutkie i puszyste, dzięki czemu można przy płycie i spać, i z powodzeniem słuchać jej w ciągu dnia. Melodie nie są jednak słodkie. „Drops” brzmi jak zagubiony utwór Hooverphonic, który ktoś zapomniał umieścić na „The magnificent tree”. Wokalistka, Jonna Lee, śpiewa tu niemal głosem Geike Arnaert. „Good worker” to taki szybszy „Daniel” Bat for Lashes z leciutkim wtrąceniem Niki & The Dove. Żeby jednak nie było za miło, tę przytulność brzmienia łamie co jakiś czas niepokojący dźwięk czy motyw, jak np w „In due order” oraz nieco skrzeczący wokal Jonny. W tym aspekcie klimat wchodzi nieco na terytorium Austry. Z jednej strony jest miło, z drugiej jednak niepokojąco. Jonna jawi mi się jako odtrącone brzydkie kaczątko, żyjące w podmiejskich kanałach, w których panuje wilgotny chłód, marzące o pięknym świecie na powierzchni i ciepłych promieniach słońca, ale ponieważ nie zaznała w życiu wiele dobra, obrazy idealnego świata są w jakimś sensie skrzywione a wyimaginowane piękno jest wyolbrzymione. To nie są normalne wizje i normalne marzenia.
Coś dla miłośników pokrzywionego piękna i odbić w krzywym zwierciadle.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

………………………………………………………………………………………………………………

CHROMATICS „KILL FOR LOVE”
Kolejna delikatna płyta, ale i przykład na to, że delikatność delikatności nierówna. Nie jestem fanką Chromatics a ich cover „Running up that hill” z repertuaru Kate Bush nie przypadł mi do gustu. Mam jednak wrażenie, że od tamtego czasu ich muzyka stała się nieco bardziej charakterystyczna, zyskała jakiś własny znak rozpoznawczy i stała się ciekawsza (a może to po prostu ja stałam się bardziej tolerancyjna). Niestety nie dość ciekawa, by zaciekawić mnie. Płyta wypełniona jest tęsknymi melodiami, które pięknie się zaczynają, ale potem gdzieś nikną. Najciekawsze w utworach są właśnie te początki, które sprawiają, że ma się nadzieję na jakieś rozwinięcie, na jakieś nieokreślone Coś. Nic takiego jednak nie następuje. Utwory zbudowane są na tym samym schemacie: nostalgiczna gitara na pierwszym planie, która gdzieś w połowie płyty ustępuje miejsca elektronice, by powrócić pod koniec, delikatny rytm, trochę syntetycznych dźwięków wypełniających przestrzeń i nieco zawodzący wokal Ruth Radelet. Odnoszę wrażenie, że twórcy skupili się bardziej na budowaniu klimatu, niż na pisaniu utworów a to, co osiągnęli niestety ani mnie nie porywa, ani nie wzrusza, ani nie bawi. Generalnie nie wywołuje żadnych głębszych uczuć. Niby jest w jakimś stopniu ładne, ale mnie to nie wystarcza. Bo gdy 17 razy powtarza się właściwie ten sam wzorzec, ten sam typ melodii, to samo (nawet nie takie samo) brzmienie, to robi się po prostu zbyt monotonnie. Gdyby ta płyta składała się maksimum z 10 utworów, albo najlepiej była EPką, mogłaby uchodzić za ciekawą. W swojej obecnej formie niestety nudzi, nuży, a nawet męczy. Dla mnie ta płyta to po prostu wstęp do czegoś, zbiór dźwięków i brzmień, z których ktoś może zaczerpnąć inspirację by na ich kanwie zbudować coś większego, lepszego. Sama w sobie brzmi jednak jak przydługie demo złożone ze wszystkich utworów, jakie zespół kiedykolwiek nagrał i z których jakiś fachowiec ma dopiero ułożyć album.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

………………………………………………………………………………………………………………
DEAD CAN DANCE „ANASTASIS”

Płyta sensacyjna, bo oczekiwana nieskończenie długo i w której powstanie wierzyli chyba tylko najwierniejsi fani. Dodam, że ja fanką nie jestem i nigdy nie byłam. Dwa lata temu słuchałam jednak z niemałą przyjemnością ostatniego krążka Brendana Perry „Ark”, którym pan ów zyskał mój duży kredyt zaufania. Dlatego też z ufnością sięgnęłam po najnowsze dzieło jego macierzystej formacji. I oczywiście zawodu być nie może. Płyta czeka jeszcze na odkrycie, na swoją chwilę (myślę, że jesień to będzie dobry czas dla niej), ale póki co nie mogę powiedzieć o niej złego słowa. Nigdy w życiu nie przesłuchałam żadnego wydawnictwa DCD (przynajmniej tak mi się wydaje), więc nie mam porównania i na pewno nie jestem ekspertką, ale muszę przyznać, że im jestem starsza, tym taka muzyka bardziej do mnie przemawia. Tu nie przeszkadza mi brak typowych refrenów, czegoś co można nucić pod nosem przez cały dzień. Bo tu twórcom udało się zbudować klimat, z którym chce się obcować. Od tej muzyki bije piękno. Tej muzyki chce się słuchać i chce się przy niej marzyć. Przepiękny, otwierający album „Children of the sun” zachwyca z jednej strony orientalnymi nawiązaniami, z drugiej zaś klasycznymi smyczkami, których nie powstydziłby się Bondowski szlagier z lat 60 czy 70tych. Woń orientu unosi się zresztą nad całym krążkiem, tworząc prawdziwie magiczną atmosferę tajemniczości i zmysłowości. Utwory oparte na wokalizach Lisy Gerrard, przeplatają się z tymi nieco żywszymi i bardziej tradycyjnymi w brzmieniu, w których pałeczkę wokalisty przejmuje Brendan (wspomniane „Children…” czy „Amnesia”). Jedne z drugimi fantastycznie się uzupełniają, tworząc prawdziwie zaczarowaną, ponadczasową całość.
Będę słuchać.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

………………………………………………………………………………………………………………
JESSIE WARE – „DEVOTION”

Jeszcze jedna wykonawczyni festiwalowa, której muzykę z kolei poznaję już po festiwalu, bo dopiero teraz wydała swoją debiutancką płytę. Wcześniej słyszałam może dwa jej utwory i jakoś specjalnie mnie nie zaciekawiły, ale mimo wszystko zamierzałam zajrzeć na jej koncert podczas tegorocznego Open’era. Gdy jednak przyszło co do czego nie starczyło mi po prostu siły. Patrząc na zachwyty mediów nad tą panią, pewnie powinnam żałować. Jej debiut „Devotion” przesłuchałam w całości jak na razie jakieś 2,5 raza i żeby lepiej się z nim zaznajomić będę musiała wrzucić go na moją playlistę do spania. Do pracy ta muzyka się raczej nie nadaje. Po pracy – już prędzej. Choć tak naprawdę to muzyka nocna. Wyczytałam w Wikipedii fantastyczny termin: quiet storm, który idealnie opisuje twórczość Jessie. Nazwa wzięła się od nocnej audycji radiowej, w której prezentowana była muzyka takich wykonawców jak Barry White, Al Green, Marvin Gaye, Luther Vandross czy Anita Baker – a więc delikatny, miły dla ucha, bardzo poukładany soul i r’n’b z elementami jazzu. Innymi słowy to taka odmiana soft rocka czy adult contemporary oparta na „czarnej muzyce”. I to właśnie określenie, quiet storm, idealnie pasuje do Jessie Ware. Jej muzyka jest spokojna, bardzo leciutka, ulotna, jak piórko. Uważam jednak porównania do Sade (a takie padają raz po raz) za przesadzone. Z Sade jest tak, że rozpozna ją i ślepy, i głuchy. Tymczasem na jej tle Jessie zarówno wokalnie jak i wizualnie przedstawia się przeciętnie. Ma niezapamiętywalną barwę głosu. W dodatku potrafi nim tak operować, że ta barwa nieco się zmienia – raz jej głos jest bardzo delikatny, gdy śpiewa pełną piersią brzmi mocniej i bardziej soulowo, potrafi także zabrzmieć całkiem ostro (jest taki krótki moment w „Running”). To z jednej strony dobrze, bo pokazuje, że nie jest jednowymiarowa. Jednak z drugiej strony przy każdej takiej zmianie traci zupełnie rozpoznawalność. Co do samych kompozycji – są miłe dla ucha. Po prostu. Jednym uchem wlatują, drugim zaś wylatują. Trudno tu szukać prawdziwego dzieła sztuki, czegoś co wybitnie poruszy. Jednak po kilku przesłuchaniach okazuje się, że melodie zostają w głowie. Choć żaden utwór nie przykuł specjalnie mojej uwagi, całości słucha mi się coraz lepiej i coraz bardziej zaczynam ją doceniać. Przypomina mi nieco dzieciństwo i pościelówy z początku lat 90tych. Pościelówy dla poważnych, dojrzałych dorosłych, którzy wiedzą czego chcą. Słyszę tu echa soulu z tamtego okresu („No to love”) – kłania się np. Soul II Soul czy trochę En Vogue. Jeśli ktoś tęskni za takimi brzmieniami, będzie zachwycony płytą.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

………………………………………………………………………………………………………………
SOULSAVERS – „THE LIGHT THE DEAD SEE”

Nie oszukujmy się – gdyby nie Dave Gahan na wokalu zapewne nigdy nie poznałabym nazwy Soulsavers. Nie przyjmuję bezkarnie wszystkiego, co zrobi trójka z Basildon (choć ten trzeci raczej niewiele robi), ale jak już coś się pojawia – zapoznaję się z tym. Tak też stało się w tym przypadku, zwłaszcza, że słyszałam o tej płycie pochlebne opinie. Trochę bałam się tego spełnienia marzeń Dave’a o rocku i bluesie, gitarach i harmonijkach ustnych, ale okazało się, że nie jest tak źle. To pierwsza płyta, na której można usłyszeć wokal Gahana odarty z elektronicznego tła, chciałoby się powiedzieć – takim, jak go Pan Bóg stworzył. Obawiałam się przede wszystkim tego, że będzie nudno. Tymczasem utwory, choć nie wybitne, bronią się. Melodie wpadają w ucho a brak elektroniki wcale nie przeszkadza. To, co tworzy brzmienie tej płyty, to, co je ratuje przed przeciętnością i co niesamowicie wzbogaca tradycyjne instrumentarium, to smyczki. A wiadomo, że jak są smyczki, to musi być ładnie. I tak też jest. A otwierający krążek „La Ribera” przywodzi mi na myśl Hooverphonic z okresu „Presents Jackie Cane” (czyli z tego, który lubię). Wokalowi Gahana z kolei co jakiś czas towarzyszą niemal soulowe chóry. A więc smyczki i chóry – to najbardziej charakterystyczne cechy tej płyty. „The Light the Dead See” to zbiór całkiem udanych, miłych dla ucha, melancholijnych i tęsknych, ale nie przygnębiających, dających się zanucić kompozycji, skrojonych tak, by móc się przy nich pobujać. To taka muzyka dla dorosłych ludzi, którzy swoje w życiu przeżyli i którzy nie oczekują dźwiękowych fajerwerków ani wielkich wzruszeń, gęsiej skórki czy porywów serca, a czegoś, co ma zwrotkę i refren, czegoś co po prostu da się i posłuchać, i zanucić.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

………………………………………………………………………………………………………………

Lipiec i sierpień to także czas, gdy słuchałam:





autor: // Last.fm
23.09.2012, godz. 23:12, niedziela
Kategoria: Recenzje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»