Emilie Simon – „Franky Knight”

15 października 2012
poniedziałek, godz. 15:06

Wstyd się przyznać, ale nie miałam pojęcia, że jedno z moich wielkich odkryć i wokalistka, w której totalnie się zakochałam w 2009 roku, wydała płytę. „Franky Knight” ukazało się w grudniu 2011, ale moje pierwsze przesłuchanie miało miejsce dopiero 10-11 miesięcy później. I prawdę mówiąc nie zachwyciłam się.
Miałam problem już z poprzednią płytą „The Big Machine”, która była zdecydowanie szybsza i żywsza od poprzedników. Oczekiwałam liryzmu i delikatności, a otrzymałam coś zupełnie przeciwnego. Wtedy album nie przypadł mi do gustu, teraz – bardzo. I gdy już przekonałam się do nowego oblicza Emilie, nadeszło „Franky Knight”. No i znów mam problem, bo tu z kolei nie ma już electropopu znanego z poprzedniego krążka. Ale nie ma również tej cudownej, pięknej trip-hopowej elektroniki, za którą tęsknię. Płyta niby zaczyna się bardzo charakterystycznymi dźwiękami, znanymi z pierwszych płyt wokalistki (dzwoneczki i „szklanki”), jednak mimo wszystko to już nie to samo co kiedyś. Drugi utwór, pochodzący jakby z zupełnie innej bajki „I call it love”, drażni mnie swoją melodią i nawiązaniami do lat 60tych, choć jednocześnie jest jednym z najbardziej zapadających w pamięć fragmentów krążka. Później znów mamy zwrot akcji i powrót do znajomych dźwięków („Holy pool of memories”, „Something more”), a także moment lekkiego nawiązania klimatem do „The Big Machine” („Franky’s princess”). Końcówka płyty (od 7ego utworu) niestety mnie nudzi.
Sama nie wiem, co myśleć. Wydaje mi się, że płyta jest trochę niespójna. To taki zlepek różnych dźwięków, znanych z poprzednich dokonań Emilie, które jednak nie tworzą zgranej całości. Niby fajnie, że Emilie zachowuje swój styl, jednak na „The Big Machine” pokazała, że potrafi się rozwijać, tym razem zrobiła natomiast krok w tył. Piosenki też niby są ładne, ale żadna specjalnie nie chwyta mnie za serce i nie sprawia, że mam ochotę do niej wrócić – a jak już napisałam wcześniej, końcówki płyty po prostu nie pamiętam, za wyjątkiem jedynie ostatniego utworu („Jetaimejetaimejetaime”). Oczekiwałam czegoś więcej. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że za płytą stoi bardzo smutna historia (narzeczony Emilie i jednocześnie współtwórca poprzednich płyt, François Chevallier, zmarł w wieku 29 lat na ciężką odmianę grypy zaledwie na tydzień przed ukazaniem się „The Big Machine”).
Ale kto wie, tak jak przekonałam się do „The Big Machine” dopiero po latach, tak może i przekonam się do „Franky Knight”. Może po prostu potrzebujemy spędzić ze sobą więcej czasu…
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
15.10.2012, godz. 15:06, poniedziałek
Kategoria: Recenzje, Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»