Orange Warsaw Festival 2009

6 września 2009
niedziela, godz. 20:22

Mam słabość do warszawskich darmowych festiwali, organizowanych przez TP/Orange (wcale nie dlatego, że są darmowe ;-)). I tak jak skład zeszłorocznego Orange Warsaw Festival mnie nie przyciągnął, tak w tym roku wystarczyło mi jedno nazwisko: Calvin Harris. Do tego miły bonus w postaci MGMT. Nie miałabym wprawdzie również nic przeciwko zobaczeniu Razorlight i N.E.R.D., ale czas i finanse ograniczyły mój pobyt w Warszawie do jednego dnia i jednej sceny. Generalnie istnieje opinia, że to koncerty są wyznacznikiem kunsztu muzycznego wykonawcy. Jeśli tak, to jedna z gwiazd Young Stage wyszła z tej próby zwycięzko, natomiast druga – nie bardzo.

Zbliżając się do Young Stage już z oddali słyszałam, kto występuje. Wrzasków Anny Patrini nie da się z niczym pomylić 😉 Skinny Patrini jakie jest, każdy widzi (słyszy). Wspomniane wrzaski, dużo skrzeczącej i pokręconej elektroniki, bardziej lub nieco mniej dziwne stroje. Niektórym się to podoba, innym nie. Ja należę raczej do tej drugiej grupy. Bo muzyka Skinny Patrini to dla mnie zbiór dźwięków i choć są to dźwięki ciekawe, to wszem i wobec wiadomo, że ja jestem fanką melodii. Nie ma właściwie szans, bym polubiła coś, co jej nie posiada. Dlatego też mogę docenić performance duetu, ruch sceniczny, kontakt z publicznością, mogę docenić jakość dźwięków, ale całość mnie nie porywa. Były może ze dwa utwory, w których motoryka, zimna elektronika i wrzaski sprawdzały się, ale reszta jest nie dla mnie.
No i ostatecznie, mimo transparentu, Anna Patrini nie pokazała cycków. Nici z mocnego akcentu na koniec 😉

Po Skinny Patrini wystąpił kolejny duet – Plastic. Jak się okazało, mimo jednej płyty na koncie i drugiej mającej się ukazać lada chwila, mimo klipów w MTV, ubiegania się o reprezentowanie Polski na Eurowizji, bywania tu i tam, czego efektem są zdjęcia w kronice towarzyskiej czasopisma Viva i mimo wygranej w zeszłorocznym konkurssie dla młodych wykonawców podczas festiwalu Vena, nazwa zespołu niewielu osobom cokolwiek mówiła. Dookoła słyszałam tylko „Plastic? Co za Plastic? Co to jest?”. A to oczywiście przełożyło się na odbiór koncertu – taki sobie. Publiczność raczej nie za bardzo dała się porwać. Występ słodkiego, miłego i nastawionego optymistycznie do świata duetu wypadł bardzo grzecznie po ostrym, nieco szalonym i wywrzeszczanym Skinny Patrini. Jak dla mnie najlepszym momentem koncertu była przedostatnia piosenka – chyba najbardziej znany utwór zespołu „Superstar”. Najbardziej strawny kawałek, fajnie zagrany i całkiem porywający.

Tuż po występie Plastic pod sceną zaczęło gęstnieć (a ja doznałam szoku słysząc z głośników „Shine on” Apoptygmy Berzerk i widząc młodzież podrygującą w rytm muzyki ex-electro-industrial-futurepopowców…). Nazwisko Calvin Harris zrobiło swoje (chcę wierzyć, że popularność „I’m not alone” w Radiu Eska nie miała z tym nic wspólnego…). Trzeba przyznać, że publiczność doskonale wiedziała, co tu robi. Świetna znajomość tekstów dała się usłyszeć ze wszystkich stron. Zaimponowały mi też „rekwizyty” – czerwone okręgi nawiązujące do klipu „Ready for the weekend”. Szacun 😉 Co do samego Calvina – to kojelny wykonawca, po koncercie którego nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać. Myślałam, że będzie stał przy swoich „urządzeniach”, że wokalnie będzie się udzielał skromnie, albo że będzie go skromnie słychać 😉 Tymczasem okazało się, że rady Dizzee’go Rascala (np. „nie odwracać się tyłem do publiczności”) nie poszły w las. Calvin szalał, skakał, zagrzewał publiczność do zabawy i pytał jak jej się podoba koncert. Fajny kontakt. Fajny gość. I śpiewał zdecydowanie więcej niż się spodziewałam, za to mniej było obsługi „urządzeń”. Poza tym na scenie towarzyszyło mu aż dwóch gitarzystów, perkusista i człowiek (którego najmniej widziałam) najprawdopodobnie od „elektroniki”. Wracając już do domu słyszałam za plecami rozmowę: „Oni wszyscy skakali jednocześnie, tak równo – dla mnie to było takie jakieś bezmyślne. Nie wiem czym oni się wszyscy tak zachwycają. Przecież ten gość miał przez cały czas minę jakby mówił: patrzcie jaki jestem zajebisty. Dla mnie ta muzyka to jakieś oszustwo”. Jeśli tak, to ja zdecydowanie dałam się oszukać. Oszukać brakowi komputera na scenie (no chyba, że był w tym rogu sceny, który widziałam najsłabiej), dwóm gitarom, perkusji, wokalowi Calvina i jego świetnemu kontaktowi z publiką. Tak jak do „I created disco” przekonywałam się stopniowo, tak na koncercie wszystko łyknęłam błyskawicznie. Mocne, bardzo taneczne, elektroniczne i zdecydowanie, zdecydowanie bardziej porywające niż na płycie. Zarówno starsze kawałki („Disco heat”, „Merrymaking at my place”, „Colours”, „I created disco”, „Acceptable in the 80’s”, „The Girls”), jak i nowe („Ready for the weekend”, „Flashback”, „You used to hold me”, „I’m not alone”) zabrzmiały doskonale. I choć koncert trwał zaledwie godzinę, ta godzina całkowicie spełniła moje oczekiwania. Ba, znacznie je przewyższyła!

Gdybym miała dogodny powrót do domu zaraz po koncercie Calvina, pojechałabym bez żalu. Do MGMT wciąż nie do końca mogę się przekonać. Kilka utworów mi się podoba, reszta przelatuje przeze mnie, nie zostawiając żadnego śladu. Z tej pierwszej grupy wiedziałam, że na koncertach grywają trzy – „Time to pretend”, „Electric feel” i oczywiście „Kids”. To, czy usłyszę kawałek, na którym mi najbardziej zależało – „Kids” – nie było pewne niemal do końca. Jeszcze w domu, studiując ich standardowe setlisty, spodziewałam się godzinnego koncertu, a to oznaczało, że jeśli wszystko pójdzie jak w zegarku, podczas „Kids” akurat powinnam wychodzić, żeby zdążyć na jedyne połączenie Warszawa-Łódź. Moje wcześniejsze wyliczenia potwierdziła na miejscu rozpiska na telebimie – faktycznie godzina. A festiwal faktycznie chodził jak w zegarku.
Nie zauważyłam, kiedy zespół wszedł na scenę. Po prostu usłyszałam muzykę i delikatny pisk publiczności. Duetowi towarzyszył perkusista i gitarzysta (być może jeszcze ktoś, ale tym razem stałam jeszcze bardziej z boku sceny, więc nie wszystko widziałam). Wyglądali niepozornie i brzmieli… niestety mizernie. Koncert zaczęli chyba najwolnijszymi i najnudniejszymi utworami, jakie nagrali. Przeważająca większość gitarowych dźwięków, wspomnienie nazwy „psychodelic pop” i wygląd gitarzysty z długimi włosami, lennonkami na nosie i w złotym płaszczu utwierdziły mnie w przekonaniu, że to nie muzyka dla mnie. Jak na mój gust nie było w tym nic porywającego ani nawet ciekawego. Odniosłam wrażenie, że i publiczność nieco się nudzi. Młodzi ludzie chcieli się bawić i przeżywać, więc w akcie desperacji kilka osób próbowało nawet skakać do jednego z nieco szybszych spośród wolnych kawałków, jednak szybko stracili zapał. Po prostu się nie dało, zaś średni dźwięk (przynajmniej w miejscu, w którym stałam) powodował, że trudno było się skupić na koncercie i nie zajmować niczym innym przy okazji. Doznania dźwiękowe poprawiły się wreszcie nieco podczas „Electric feel”. Pomyślałam jednak, że jeśli nie usłyszę „Kids”, nie będę żałować, obawiałam się, że nie są w stanie fajnie wykonać tego utwóru na żywo. Kiedy zbliżała się godzina mojego odjazdu i powiedziałam sobie: „ok, jeszcze jeden utwór i muszę iść”, usłyszałam wreszcie charakterystyczny początek „Kids”. Tak nagle i niepozornie, jak wszystko podczas tego koncertu. Publiczność wreszcie ryknęła a duet zostawił swoje instrumenty i wyszedł śpiewając na skraj sceny. Nawet gitarzysta w złotym płaszczu bardziej wymachiwał swoją gitarą niż na niej grał (i to muzyka Calvina była oszustwem?). Jednak nawet to wyjście bliżej publiczności nie sprawiło, że duet złapał z nią lepszy kontakt. Jak dla mnie publiki mogłoby w ogóle nie być. Panowie grali bardziej dla siebie niż dla nas. I nie byłoby w tym nawet nic złego, gdyby chociaż widać było, że sami czerpią z tego jakąś przyjemność, że sprawia im to radość. Tymczasem miałam wrażenie, że najlepiej na scenie czuje się pan w złotym płaszczu… Nawet mocniejszy elektroniczny moment w „Kids” nie rozruszał muzyków – wokalista wolał w tym momencie zająć się zabezpieczaniem mikrofonu przed deszczem niż zabawą. Szkoda. Ale było, minęło.

Chociaż koncert MGMT mnie zawiódł, Calvin spełnił moje najśmielsze oczekiwania. Muzyka Calvina brzmi na koncertach zdecydowanie lepiej, muzyka MGMT – gorzej. Dlatego też na Calvina bardzo chętnie się jeszcze kiedyś wybiorę, na MGMT – raczej nie. I to dzięki Calvinowi wycieczkę na Orange Warsaw Festival uważam za udaną.


autor: // Last.fm
06.09.2009, godz. 20:22, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»