Albumy 2020

24 lipca 2021
sobota, godz. 21:36
Post image of Albumy 2020
Część 2 z 3 w serii artykułów Muzyczne podsumowanie 2020

Mocno zastanawiałam się w jakiej kolejności ułożyć zeszłoroczne albumy. Czy od najmniej do najbardziej ulubionego? Czy tak, jak to zrobiłam za pierwszym razem i robiłam też ostatnio, czyli podzielić rok na pory roku i wypisać, której porze roku towarzyszyła jaka muzyka? Tworzenie rankingu w sytuacji, gdy nie mam jednoznacznego faworyta wydaje mi się nie fair. Z drugiej strony dzielenie ich na pory roku, gdy większość kojarzy mi się z jesienią, również nie byłoby do końca właściwe. Ostatecznie jednak wygrała sympatia wymieszana z ilością odsłuchań. Dlatego na ostatnim miejscu jest album, który jest bardzo dobry, ale ponieważ poznałam go późno, nie miałam szansy przesłuchać go wiele razy. Ciężko było wszystko poustawiać i wiem, że nie jest to jedna jedyna i właściwa kolejność, bo czasem wydaje mi się, że coś powinno być wyżej w rankingu, czasem że niżej. Na coś jednak trzeba się zdecydować.
Ale po kolei…


16. RAT KRU – „Rok szczura”
Pod koniec roku miałam delikatny moment z hip hopem XXI wieku, który obecnie przeżywa bardzo intensywny romans z elektroniką i to taką, którą lubię. Podążając tą ścieżką trafiłam na Rat Kru i ze wszystkich rapowych zwrotek, których wysłuchałam, najbardziej przypadły mi do gustu te serwowane przez nich. Dlaczego? Odpowiedź jest chyba jasna. Elektronika! Bit!
To jest bardzo, bardzo taneczna muzyka, tylko że nie śpiewana, a melorecytowana. Co ważne w kontekście mówionych tekstów – nie przykrywają muzyki. Teksty i muzyka są tu równymi partnerami. Proste, mocne bity, analogowe syntezatory (duuuuuuuuużo syntezatorów), oczko puszczone w stronę lat 80. Trochę hip hopu, trochę dance’u, czasem jakiś funk, a nawet jazz, czasem trochę techno. Świetna, porywająca mieszanka. Nie sposób się nie zakochać w tym brzmieniu, a cover “Oddechu szczura” Maanamu to istne dzieło sztuki. Szczury nie są ładne, uchodzą za pospolite i brudne, wzbudzają strach i odrazę, a jednocześnie są bardzo inteligentne i jak już się pojawią, ciężko się ich pozbyć. Taki jest też “Rokiem szczura” – ciężko jest się z nim rozstać.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


15. Agnes Obel – „Myopia”
Wydaje mi się, że wykonując spokojną muzykę, której punktem centralnym jest fortepian, nie ma się wielkiego pola do popisu. Agnes Obel podąża więc właściwie jedyną, mądrą ścieżką. Z każdym albumem jej utwory stają się coraz bardziej eksperymentalne, choć to może za duże słowo. Coraz rzadziej zdarzają się jednak prawdziwie proste i łatwe piosenki. Agnes przede wszystkim stawia na zabawy głosem, na harmonie i zmiany tonacji. Mam wrażenie, że stają się one ważniejsze niż słowa, które śpiewa. Bardziej słyszalne są też inne instrumenty – wiolonczela, skrzypce, czasem nawet coś perkusyjnego, a fortepian nie wybija się już na pierwszy plan. Jeśli chodzi o instrumentarium to tu panuje równość.
Płyta jest chłodna, niepokojąca i filmowa. Ciężko tu szukać utworów, które jakoś szczególnie się wybijają, ale jednocześnie, łatwo je zapamiętać. “Myopia” nie jest łatwa, ale dzięki temu niełatwo jest się nią też znudzić.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


14. Assemblage 23 – „Mourn”
Ewidentnie powróciłam podczas pandemii do muzyki z imprezowego etapu mojego życia. Swego czasu zasłuchiwałam się w “Storm”, ale to był tylko moment (choć intensywny) i praktycznie nie znam ani wcześniejszych, ani późniejszych nagrań Assemblage 23. Do teraz. “Mourn” idealnie wpisało się w moją tęsknotę za studenckimi czasami. Nie ma tu wprawdzie hiciorów na miarę “Let the wind erase me”, ale jest stare, dobre brzmienie, z którym dawno nie miałam do czynienia. Tak, tutaj działa sentyment, ale co za różnica? Są tu i posępne zwrotki, i smutne refreny, i bit, i takie elektroniczne dźwięki, które lubię. Do tego teksty, które idealnie oddają niepokój i niepewność obecnych czasów, a zwłaszcza czasu pandemii.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


13. Grimes – „Miss Anthropocene”
Początkowo ta płyta nie przypadła mi do gustu, zresztą jak większość twórczości Grimes. Pod koniec roku coś jednak we mnie drgnęło. Przesłuchałam ponownie, i jeszcze raz, i ponownie, i zaczęłam doceniać momenty. Bo Grimes to artystka, której muzyka jest tak eklektyczna i dziwaczna dla kogoś takiego, jak ja, że potrafię ją dostrzegać jedynie fragmenty. “Miss Anthropocene” wydaje mi się jednak być płytą dość poukładaną i wręcz przystępną, a kilka utworów naprawdę zapada w pamięć (“Delete forever”, “Violence”, “We appreciate power”). Z jednej strony są tu elektroniczne, zwiewne kompozycje, z drugiej są też cięższe, gitarowe momenty, a wszystko spaja ze sobą wysoki, eteryczny i bajkowy wokal Grimes. Początek jest elektroniczny, potem wchodzą gitary i płyta zaczyna się trochę rozłazić w różnych kierunkach, ale wtedy pojawia się ultra mocny moment w postaci “We appreciate power”, który ponowne wszystko ze sobą skleja. Dziwna, niedefiniowalna płyta, którą ciekawie się poznaje.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


12. Taylor Swift – „folklore”
Nie myślałam, że ta pani kiedykolwiek znajdzie się w jakimś moim podsumowaniu, a już na pewno nie z taką płytą, a tu proszę. To kolejny album, który odkryłam jesienią i który umilał mi chłodne wieczory. I choć nic tu nie wysuwa się na pierwszy plan, nie ma żadnego hitu, ani niczego specjalnie porywającego, to nie o to chodzi w tej płycie. “Folklore” bardzo przyjemnie słucha się jako całości – dla klimatu i dla nastroju. Jest miło, jest przyjemnie, intymnie i ciepło. Wydaje mi się, że ta płyta to idealne podsumowanie dotychczasowej kariery Taylor i tego, co osiągnęła na przestrzeni lat – to taki powrót do spokojniejszego, gitarowego brzmienia, ale wzbogacone doświadczeniami z romansu z popem. To płyta dojrzała, łagodna, nad którą unosi się duch Bon Iver – zapewne dzięki produkcji Aarona Dessnera, ale i obecności samego wspomnianego Bon Ivera. To właśnie produkcja przemienia tę płytę w perełkę. Każdą piosenkę spokojnie można by przerobić na country pop – wtedy byłoby banalnie, albo na zwykły radiowy pop – wtedy byłoby nudno. A dzięki skromności, powściągliwości i braku wodotrysków można skupić się na kompozycjach i odkryć, że to bardzo, bardzo ładne utwory.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


11. Pet Shop Boys – „Hotspot”
Ależ ta płyta się zaczyna! Jak wybuch bomby! Później wprawdzie już tylko opada dym, ale ten początek! Och! Po zabójczo mocnym i przebojowym „Will-o-the-wisp” PSB wracają na dobrze znane, słodsze ścieżki, ale po kilku przesłuchaniach wybaczam im to. Płyta jako całość się broni. Jest ciekawa, jest różnorodna, jest taneczna w taki delikatny, Pet Shopowy sposób. Z jednej strony od razu słychać z kim mamy do czynienia, z drugiej opakowane jest to wszystko w ładny, kolorowy papierek, tworząc idealny mariaż starego, dobrego PSB i współczesności. A „Dreamland”, duet z Years & Years, który początkowo wydawał mi się średnio kleić, bo mamy tu dwa bardzo charakterystyczne, ale bardzo różne wokale, ostatecznie bardzo ładnie wchodzi do głowy.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


10. Lady Gaga – „Chromatica”
Oj, myślałam że ta płyta mi nie wejdzie. „Stupid Love” okazał się kalką kalki tanecznych kawałków Gagi z czasów największej świetności. Niby ok, ale kalka. Wybór tego utworu na pierwszy singiel był dość bezpieczny. Bo mamy tu starą Gagę i tylko delikatnie, na drugim planie przewija się coś nowego. Na płycie dominuje zaś to nowe. Utwory nie miażdżą przebojowością, nie są tak duże i soczyste jak kiedyś. „Chromatica” to jednak płyta taneczna. Jest lżej, bardziej house’owo i dyskotekowo. To taki dance, który mógłby powstać w latach 90. (nie mylić z eurodancem). Umówmy się, nie jestem i nigdy nie byłam fanką takiego brzmienia, ale doceniam. Przede wszystkim żelazną konsekwencję. Płyta jest spójna od początku do końca. Tworzy jedną, zwartą całość. I choć może mnie bardzo nie porywa i nie jest bardzo przebojowa to szanuję, że Gaga zdecydowała się sięgnąć po nowe brzmienie. Poza tym słuchanie śpiewu Gagi, w jakiejkolwiek odsłonie, to prawdziwa i czysta przyjemność. Zaczęłam się bardziej wsłuchiwać w jej głos i doszłam do wniosku, że chociaż może nie ma niesamowicie rozpoznawalnej barwy, to mnie, totalnemu laikowi, wydaje się, że technicznie jest piekielnie dobra. Potrafi zaśpiewać wszystko i brzmieć prawdziwie, a przy tym nie szarżować i nie popisywać się niepotrzebnie. Czuję, że ona naprawdę wie, co śpiewa. I jakoś tak niepostrzeżenie okazało się, że „Chromatica” jednak weszła 😉
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


9. Asgeir – „Bury the Moon”
Niby przez cały rok nie włączyłam Chili Zet ani razu, a jakbym słuchała nie raz. Asgeir to taka kwintesencja tego radia. “Bury the Moon” to kolejna płyta na jesienne wieczory. Tu jednak jest ciepło i przytulnie. Na dworze może wieje i leje, ale płyta otula nas islandzkim sweterkiem. Ogień trzaska w kominku, my popijamy herbatkę z miodem albo jakiegoś grzańca, a w tle towarzyszy nam aksamitny głos Asgeira. I żadnej, ale to żadnej z piosenek nie mamy ochoty pominąć. Płyta jest spójna, równa i bardzo, bardzo ładna. Ładne piosenki nie muszą być banalne.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


8. Hatari – „Neyslutrans”
Dziwnie słucha się płyty zespołu, który powinno się znać z imprez dark-electro, zamiast z Eurowizji. Dla wielu ich występ w Tel Avivie był szokiem (pewnie jeszcze większym było to, że im się to dziwo podobało), mnie natomiast zszokowało jedynie to, że tak niepopularny gatunek muzyki zaprezentował się na mainstreamowym festiwalu. Był to jednak przemyślany krok w walce z kapitalizmem! Ponieważ ewidentnie wracam do takich brzmień, to i pełnowymiarowy debiut Islandczyków wpasował się w moje zeszłoroczne gusta. To, co jest znakiem rozpoznawczym ich muzyki to agresywne zwrotki i melodyjne, czasem wręcz futurepopowe refreny, które łagodzą surowe brzmienie. Nie każdy jest w stanie znieść taką elektronikę, więc te bardziej melodyjne fragmenty mogą osłodzić nieco odbiór całości. Bardzo ciekawie, wręcz egzotycznie brzmi połączenie takiego industrialnego electro z niesamowicie ostro brzmiącym tutaj językiem islandzkim. I jest to połączenie genialne. Jest dziwacznie, jest bardzo mocno, a jednocześnie jest też porywająco i tanecznie. Do tego Matthias i Klemens bawią się konwencją, choć nie widać tego na scenie, ani nie słychać na płycie. To, co stało się potwornie nudne u typowych dark-electro-industrialnych zespołów, odzianych w lateksy, skóry i ćwieki, to ich śmiertelnie poważne podejście do tej kreacji. Hatari też jest śmiertelnie poważne. Tak śmiertelnie, że jest to aż śmieszne, ale w przeciwieństwie do innych, ta dwójka jest tego świadoma. Oni są celowo trochę przerysowani i jest to bardzo przyjemny powiew świeżości. Mocna, nieoczywista płyta.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


7. Rotersand – „How do you feel Today”
Tak sobie słuchałam tej płyty i słuchałam, aż niepostrzeżenie okazało się, że stała się jedną z najczęściej słuchanych przeze mnie płyt minionego roku. Po długiej przerwie powoli powracam do rzeczy z gatunku synth-dark-goth-electro, a wykonawcy z tego nurtu okazali się w 2020 roku całkiem płodni. Rotersand nie jest zespołem, którego słuchałam w swoim życiu specjalnie dużo, ale ich drugą płytę, „Welcome to Goodbye”, wspominam miło, a koncert w Krakowie to moja ścisła czołówka. Kolejny album nie zrobił już na mnie wrażenia i rozstałam się z ich muzyką. Do zeszłego roku. Rotersand zawsze uważałam za zespół, który potrafi się wykazać niezwykłą pomysłowością i zrobić coś, co nazywam zmyślnym. A to przez bardzo sprytne rozwinięcie, a to przez sekcję rytmiczną, a to dzięki jakiemuś innemu zabiegowi. Ich muzyka jest różnorodna, pozostając jednocześnie wierna futurepopowi. Tyle że to nie jest prosty futurepop do tańca. Owszem, jest mocno, owszem jest bit, ale nie zawsze jest to muzyka którą łatwo da się sklasyfikować jako taneczną. Panowie zawsze się wyróżniali i z przyjemnością stwierdzam, że nadal to potrafią. Najlepszym przykładem jest tutaj marszowy, wesoły i zadziorny „You know nothing”, który zdaje się puszczać oko do słuchacza. Z kolei „Silence” skręca bardziej w stronę synthpopu, którego nie powstydziłby się Mesh w swoich najlepszych latach. Jest też hołd dla lat 80., czy to w postaci coveru „Blind Vision” Blancmange, czy „Whatever”, którego początek brzmi jakby napisał go Vince Clarke dla Yazoo, przy czym cały utwór pozostaje wręcz klasycznie futurepopowy. Cała płyta wydaje mi się delikatniejsza i bardziej popowa niż muzyka, którą zapamiętałam. Kolejnym trochę ejtisowym i bardzo synthpopowym utworem jest piękny „Elements”, który zaczyna się niczym ballada, a rozwija się tak, że spokojnie mógłby zostać zagrany na jakiejś imprezie. Jednak już następny „When You Go” to doskonały przykład różnorodności i pomysłowości zespołu, zamknięty w 6 minutach. Utwór praktycznie bez tekstu, rozpoczynający się ambientową elektroniką i przechodzący w parkietowego wymiatacza. Jeśli jednak to było dobre, to – „Hot Ashes” – jest doskonałe. Kolejny sprytny utwór. Niby nie taki szybki, ale bardzo mocny i bardzo zapadający w pamięć. I do tego ten tekst „Dancing on the hearts of fascists, Dancing on hot ashes” – tylko tyle i aż tyle. Rotersand z „How do you feel today” dowodzi, że jeszcze sporo da się wykrzesać z futurepopu. Może i nie ma tu hitów na miarę „Exterminate Annihilate Destroy”, ale jest sporo zaskoczeń, które ani przez chwilę nie pozwalają się nudzić i sprawiają, że chce się do tej płyty wracać.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


6. The Birthday Massacre – „Diamonds”
Ależ ja dawno nie słuchałam Urodzinowej Masakry. Mieliśmy chwilę przed ich występem na Castle Party w 2006 roku, kiedy to zakochałam się w “Video Kid”, “Blue” i “Happy Birthday”, ale później nie śledziłam ich kariery. Tymczasem jak wiele zespołów mojej dark-electro-młodości i oni wydali w czasie pandemii nową płytę. I tak, poznaję ich. Fioletowa bajkowość w stylistyce Tima Burtona powróciła. Nie zmieniły się mocne gitary, melodyjne refreny, delikatny wokal Chibi i energia. Może trochę więcej tu elektroniki, może więcej nawiązań do lat 80., ale to ciągle oni. I znów – nie ma tu wybijających się na pierwszy plan hitów, ale ogólnie to brzmienie i ten klimat bardzo, bardzo mi odpowiada. Ten typ melodii – ładnych linii melodycznych i zadziornych riffów, i ten dźwięk wypełniający przestrzeń po brzegi – to znaki rozpoznawcze The Birthday Massacre, które powodują, że chcę wracać do “Diamonds”. Świetna, energetyczna płyta.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


5. Various Artists – „Eurovision Song Contest: The Story of Fire Saga”
Czekałam na film o Eurowizji (bo łykam wszystkie filmy o muzykach, nawet tych nieprawdziwych) i się nie zawiodłam. Ba, film przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Nie spodziewałam się, że po pierwsze – będę się tak dobrze bawić, a po drugie – wysłucham tak fajnej ścieżki dźwiękowej. Ok, ostatnio zerkałam na Eurowizję (tylko fragmenty), gdy wygrała Conchita Wurst, więc nie jestem w temacie, ale piosenki z “Eurovision Song Contest” wydały mi się fantastyczne w swej konwencji. Uważam, że każda z nich autentycznie miałaby szansę w prawdziwym konkursie, zarówno te, wykonywane przez filmowy duet Fire Saga (te lubię z całej płyty najbardziej), jak i te, które śpiewają ich konkurenci. Pewnie swoje zrobił też fakt, że na codzień nie słucham takiej muzyki (tudzież dawno nie słuchałam), więc cała płyta była dla mnie takim guilty pleasure. Do tego stanowi całkiem niezły przekrój tego, co można usłyszeć na prawdziwej Eurowizji – są kawałki taneczne, dyskotekowe, biesiadne, śpiewane, rapowane, szybkie i wolne. Ale nie, nie jestem w obozie “Jaja ding dong” 😉
Za to “Husavik” totalnie skradł mi serce i krzyczałam z radości, gdy ogłoszono dla niego nominację do Oscara.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


4. Finch Asozial – „Finchi’s Love Tape”
Ta płyta to był grom z jasnego nieba. Słuchałam, a z każdym utworem oczy otwierały mi się coraz szerzej, jak pięciozłotówki. Olbrzymie to dziwo, bo jest tu i rave, i hardcore, i eurodance, i hip hop, większość jest po niemiecku a nad wszystkim unosi się duch lat 90. Można rozpoznać i wpływ Vivy, i Scootera, a sam Finch (obecnie już bez „Asozial”) na okładce przypomina Stefana Raaba. To taki album, który nagrał dzieciak wychowany na niemieckim MTV i który nie mógł się zdecydować czy chce zostać H.P. Baxxterem czy jakimś piątym członkiem Die Fantastischen Vier. O ile trzy pierwsze utwory są bardziej hip hopowe, o tyle czwarty ni stąd, ni zowąd przenosi nas w świat lat 90 i wtedy zaczyna się jazda bez trzymanki. Niektórzy zapewne zapłaczą i będą zgrzytać zębami, inni będą się śmiać. Bo to jest tak głupie i momentami wręcz prymitywne, że aż fajne. Mnie również wychowywała Viva, więc słucham tej płyty z niekłamaną przyjemnością. To moje zeszłoroczne guilty pleasure.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


3. Emika – „Klavirni Temna”
Wydaje mi się, że kiedyś zdarzyło mi się słuchać Emiki, gdy potrzebowałam muzyki do spania i wtedy brzmiała nieco inaczej. Tym razem jej najnowsza płyta towarzyszyła mi podczas wieczorów w pracy. Piękna, spokojna, smutna muzyka, której głównym bohaterem jest fortepian, idealnie korespondowała z jesiennymi wieczorami. Kompozycje od początku sprawiają wrażenie, jakbyśmy wcześniej już gdzieś je słyszeli. To żaden zarzut. One po prostu wydają się znajome, przez co momentalnie stają się bliskie. Brzmią na starsze niż są w rzeczywistości, a to odczucie potęguje jeszcze zdarzający się tu i ówdzie przester lub rozstrojony dźwięk. Nie ma tu wariacji, nie ma kombinowania jeśli chodzi o melodie, jest wręcz klasycznie i bardzo poetycko. A jednocześnie czasem jakaś nuta zanika, czasem drży, czasem rezonuje. Słychać sporo pogłosu i coś na kształt szumu wiatru. I co naprawdę niezwykłe – słychać człowieka, który naciska klawisze i pedały. To niby tylko fortepian, a jak pięknie i delikatnie przyozdobiony w takie drobne smaczki. Dla mnie ta płyta to bardzo intymny muzyczny obraz straty, żalu, może żałoby, a z drugiej strony promyk nadziei. Zaznaczam, że to tylko i wyłącznie moje odczucia, bo wiem, że geneza jest nieco inna. To bardzo filmowa muzyka, taka, do której można marzyć i przy której można sobie wiele wyobrażać.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


2. Rosalie. – „IDeal”
Totalnie mnie zaskoczyło to, jak bardzo spodobała mi się druga płyta Rosalie. Pomimo różnych romansów z R’n’B na dłuższą metę taka muzyka mnie męczy. Jednak to, co prezentuje Rosalie. na “IDeal” to coś więcej niż zwykły R’n’B. To nie tylko pościelówy i rozbudowane wokalizy, ale i trochę bitu i tęsknoty za przełomem lat 80. i 90. “IDeal” to moim zdaniem bardziej poukładana i mocniejsza płyta od “Flashback”. Jest przystępniejsza, ale ani przez chwilę nie jest banalna. Mimo przyjemnych i wpadających w ucho melodii, których korzenie tkwią w soulu, ma się wrażenie, że słucha się czegoś świeżego, czego w polskiej muzyce jeszcze nie było. A soul Rosalie. czuje i to słychać. Jest autentyczna w tym jak i co śpiewa. Ja jej wierzę i może dlatego taki mi się ta płyta podoba. Jest delikatnie, kołysząco, zmysłowo, ale nie jest nudno.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


1. Jessie Ware – „What’s your pleasure?”
Ależ mi się ta płyta nie spodobała po pierwszym przesłuchaniu. Naprawdę nie jestem fanką disco ani ogólnie brzmień z lat 70., więc nowe wydawnictwo Jessie Ware było dla mnie lekkim szokiem. Bo jak to? Jessie i bit? Nic mnie tam nie zachwyciło ani nic mnie nie porwało. Ale minęło kilka miesięcy, nastały jesienne chłody a ja odpaliłam “What’s your pleasure?” ponownie i… wsiąkłam totalnie. Nastąpił u mnie zwrot o 180 stopni. Może to pogoda, może właściwy czas, a może lepsze głośniki, nie wiem, ale nagle ten album mnie zachwycił. Swoim ciepłem, zmysłowością i charakterystycznym dla Jessie wyrafinowaniem. To bardzo eleganckie, pulsujące disco. Ładnie się to wszystko kręci i ładnie wchodzi do głowy. Płyta jest lekka, nagrana jakby od niechcenia, a naprawdę potrafi zapaść w pamięć i ani przez chwilę nie znudzić ani nie zmęczyć. Do tego jest spójną, jednorodną całością. Jessie pozostała sobą, a jednocześnie podążyła w zupełnie nowym kierunku. Za to należy się szacunek.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
24.07.2021, godz. 21:36, sobota
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»