HURTS – „Happiness” [LP]

13 października 2010
środa, godz. 15:44

Hurts – „Happiness” [2010]
Czekałam na ten moment niemal rok, więc nie mogłabym teraz o nim nie napisać. Myślałam tylko, że będzie wyglądał nieco inaczej. Kiedy usłyszałam Hurts po raz pierwszy i gdy „Wonderful life” tak mnie poruszyło, że postanowiłam się tym podzielić ze światem, miałam problemy ze znalezieniem jakichkolwiek informacji o tym tajemniczym zespole z przeciętnym słowem w nazwie. O ile po angielsku w końcu znalazłam kilka słów, o tyle po polsku ani jednego. Na laście zaś pod hasłem „hurts” krył się tylko japoński zespół grający j-rock. Teraz polskich słów o Hurts nie brakuje. Hurts jest i w Zetce, i w RMFie, i w Esce. Hurts wyskakuje z lodówki a ludzie z pracy, słuchający zupełnie innej muzyki, mówią: „podoba mi się ta piosenka”. To, co stało się z Hurts po wydaniu płyty, zakrawa niestety na kiepski żart PR-owca. Wielki koncern (Sony) najzwyczajniej w świecie ich pożarł i wyciera nimi teraz wszystkie miejskie i podmiejskie podłogi. Hurts trafiło pod strzechy. I nie byłoby w tym może nic złego, gdyby robić to w nieco bardziej inteligentny sposób, zamiast dajmy na to ogłaszać konkurs „pokaż nam swoje szczęście i wstaw swoją szczęśliwą twarz na okładkę płyty”. Czy naprawdę nie da się promować nie głupiej muzyki w inny sposób? I czy nie głupią muzyką trzeba bombardować wszystkich, jak leci? Czy ludzie liczący tylko zyski pomyśleli, że nie każda muzyka jest dla każdego? I czy ludzie, którym tak nachalnie próbują ją wcisnąć, w ogóle kupują płyty?
Muzyka Hurts zasługuje na coś lepszego.
Dzięki tej usilnej promocji Hurts niestety mocno zmalało w moich oczach. Telewizji jednak nie oglądam, portali muzycznych nie czytuję, a od radia w pracy staram się odcinać, przechodząc w stan ignore mode – on. Dzięki temu kawalątek ich może pozostać tylko mój. I kiedy słucham „Happiness” przypominam sobie czasy, gdy między nami była większa intymność.
Bardzo dziwne było to oczekiwanie na debiutancki longplay. Trwało dość długo, ale nie było wypełnione pustką. Najpierw cichutko weszło „Wonderful life”, trzaskając następnie drzwiami bardzo głośno. Echa tego trzaśnięcia rozlegały się jeszcze długo. Do tej pory te dwa słowa zarezerowane były dla innego artysty, zapomnianego już dziś niemal Blacka. Hurts udało się to, co udaje się niewielu – przedefiniowali wonderful life, składając niejako hołd poprzednikowi i tworząc zupełnie nową jakość.
Jako drugi pojawił się „Blood, tears & gold”. Przyznaję szczerze – przespałam ten moment. Dopiero po jakimś czasie utwór ten zaczął do mnie nieco przemawiać. Później pojawił się pierwszy klip, po którym widać było kontrakt w kieszeni – „Better than love”. Pierwszy dynamiczny, żywy kawałek, choć nie nowy, bo wcześniej wykonywany niemal w identycznej aranżacji przez protoplastów Hurts – zespół Daggers. To był maj, a już w czerwcu wstrząsnęło mną „Silver lining”. Uderzenie miało niemal tę samą moc, co „Wonderful life”. Porywająca melodia, porywający, „duży” refren. I nieprzemijające wrażenie, że gdzieś to już kiedyś słyszałam. Pod koniec lipca przez chwilę rządziło „Illuminated”. Bo to też taka ładna piosenka. W sierpniu przyszedł czas na słodko – gorzkie i znów dynamiczne „Happiness”. A potem była już tylko wizyta w sklepie i powrót do domu z płytą w ręce. Czarno – białą, ascetyczną i minimalistyczną. Cudowny, dopracowany wizerunek, tak inny od ociekającej seksem i przepychem dosłownej współczesności.
Płytę rozpoczyna mój czerwcowo-lipcowy ulubieniec, „Silver lining”. Bardzo mocne uderzenie jak na początek. Wkrótce jednak okazuje się, że wcale nie aż takie mocne, refren pozbawiono bowiem tego, co najbardziej mi się w nim podobało – mocy. Nie ma więc chóru, nie ma ściany dźwięków, nie ma ciar. Jest nadal ślicznie, tylko trochę plumkowato. Szkoda. Zaraz potem zostajemy zmiażdżeni dokumentnie. O „Wonderful life” trudno mi już powiedzieć więcej. Cieszę się, że przynajmniej to nie jest „radio edit”. Następnie emocje nieco opadają – „Blood, tears & gold”. Ładne, podniosłe, nieco rzewne, choć jakoś to do mnie nie trafia. Aczkolwiek zwrotce niczego nie brakuje. Dopiero czwarty utwór to dla mnie nowość. Zaczyna się przyjemnie – jest bit! Takiego bitu jeszcze u nich nie słyszałam. Niestety dość szybko pojawia się refren, który ewidentnie wszystko psuje. Stężenie cukru jest tu dla mnie zdecydowanie za wysokie, dlatego omijam ten utwór szerokim łukiem. Zdecydowanie „radio-friendly” kawałek, mogący pobić popularnością „Wonderful life” – bo i szybszy i łatwiejszy. Taki dla mas. Numer pięć to drugi, nieznany mi dotychczas utwór – „Stay”. Początek dość błachy, ale bridge już ciekawszy. O refrenie zaś nie do końca wiem, co sądzić. Z jednej strony to taki brat „Sunday”, bardzo mocno balansujący na granicy dobrego smaku i kiczu, z drugiej jednak podoba mi się o wiele bardziej od poprzednika. Choć mam wrażenie, że gdyby zaprosić Timbalanda i wymienić wokalistę, brzmiałby jak rasowy kawałek One Republic. Po nieco mieszanych uczuciach związanych z nowościami, przychodzi czas na coś znanego – „Illuminated”. Wreszcie wraca smutek, rozrywający serce, i ciarki. Po dwóch piosenkach na „S”, „Illuminated” nagle bardzo, ale to bardzo zyskuje na jakości. Ten refren zdecydowanie lubię (hmm… choć teraz jak go słucham, to wydaje mi się jeszcze bardziej One Republicowaty od „Stay”… ale co tam, w tym przypadku całkowicie ignoruję skojarzenia 😉 ). Ale nadchodzi numer siódmy, „Evelyn”. Kobieta, która roznosi „Illuminated” w drobny mak. Przecudowny początek. Przecudowna linia melodyczna w zwrotce. Piękny refren. I całość wstrząsająca i trzepiąca na wszystkie strony. Ciary, ciary, ciary. Tak, na to czekałam. Z uczuciem ekscytacji wchodzę w „Better than love” i zdecydowanie chce mi się tańczyć. Nie od początku lubiłam ten kawałek, ale dotarliśmy się już perfekcyjnie. A potem następuje to, co wielu przyprawiło o palipitację serca – „Devotion” w duecie z Kylie Minogue. Moje pierwsze uczucia po wysłuchaniu tego utworu były mocno mieszane. Utwór ładny, ale nie wyróżniający się niczym specjalnym. No i ta słodziutka Kylie… której tak naprawdę mogłoby tam wcale nie być, bo nic do piosenki nie wnosi. To nie jeden z tych utwórów, w których słychać potrzebę wykorzystania drugiego wokalisty. To nie jest urodzony materiał na duet. Kylie ani ziębi, ani grzeje. I tak właściwie, to niewiele ją nawet słychać. Jej partie równie dobrze mogłaby zaśpiewać Tina Turner, Amy Winehouse, Justin Timberlake czy sam Theo Hutchcraft. Nie byłoby żadnej różnicy. Coś jednak mnie podkusiło, żeby wysłuchać ten utwór ponownie, a potem jeszcze raz, i znowu. Skończyłam słuchając go na śniadanie, obiad i kolację. Rano po przebudzeniu, po wyjściu z pracy, w metrze, w pociągu i w autobusie. I diametralnie zmieniłam o nim zdanie. Kylie jest genialna. Albo raczej ta melodia i Kylie wspólnie tworzą genialną całość. Bo o ile Kylie nie robi może dla utworu zbyt wiele, o tyle utwór dla Kylie robi bardzo dużo. Jej ekstremalnie słodki głos i smutna, gorzka melodia tworzą cudowną całość. Mogłaby na zawsze rzucić swoje nudne i mętne disco, i ponownie zaśpiewać coś na miarę złowieszczo upojnego „Confide in me”. Oby „Devotion” było początkiem nowej Kylie. „Devotion” skradło mi serce i duszę, sprawia, że drżą mi ręce a krew płynie dziesięć razy szybciej. Tu jest melodia, tu jest cała masa emocji, tu jest moc, tu jest żar. Zdecydowanie piosenka tego roku, której już chyba nic nie pobije. I punkt kulminacyjny płyty. Potem stopniowo następuje zwolnienie i wyciszenie. Znane „Unspoken” jeszcze porywa i wyciska resztki emocji, tak ostatni raz. Na koniec pozostaje kojące „The water”. Ładne i spokojne. A już na samo zakończenie nieco rzewna kołysanka, pod postacią ukrytego tracka. Taki mały hołd dla Włoch, ojczyzny lento doloroso, gatunku, z którego wywodzi się muzyka zespołu.
I cóż można powiedzieć o płycie, którą poznawało się stopniowo przez ponad pół roku i ostatecznie której połowę znało się w dniu premiery? Przede wszystkim to, że chyba trudno mi ją postrzegać jako całośc, właśnie przez ten dziwny, stopniowy proces poznawania, mocno rozciągnięty w czasie. Zaskoczeń było niewiele, oczekiwania natomiast ogromne. Nie do końca jestem przekonana, czy w końcu zostały spełnione, ale na pewno jest to dobra płyta. Z gatunku tych, których już nikt od dawna nie robi. Muzycznie i dźwiękowo jest straszliwie oldschoolowa. Każdy utwór ma tutaj melodię, i to nie błachą, nie byle jaką, tylko mocną i konkretną. Dającą się zanucić i co więcej – nie drażniącą, a to już prawdziwa rzadkość. Właściwie każdy utwór jest się w stanie obronić. Hurts tworzą idealną mieszankę emocji – jest porywająco, jest słodko – gorzko, jest smutno, ale nie dołująco. Jest pięknie. Tak kiedyś brzmiała muzyka pop w wydaniu z najwyższej półki. Tak powinna brzemieć muzyka pop.


autor: // Last.fm
13.10.2010, godz. 15:44, środa
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»