Depeche Mode – 2.08.2023

5 sierpnia 2023
sobota, godz. 02:52

Tym razem było bardzo spokojnie. Tak jak zawsze denerwuję się przed koncertami, co ostatnio przybiera już taką formę, że w ogóle odechciewa mi się gdziekolwiek iść, tak teraz udało mi się zapanować nad nerwami. Po pierwsze – nie obijałam się z rana. Wiedziałam co mam do zrobienia i wiedziałam ile mam czasu do zaplanowanego wyjścia – nie spieszyłam się, ale też nie pozwoliłam sobie na nicnierobienie. Po drugie – miałam bilet na trybuny, a dojazd komunikacją miejską. Po trzecie – nie szłam sama. Najpierw odbierałam mojego towarzysza z dworca, potem mieliśmy do zaliczenia jedzenie na mieście, choć ja ostatecznie nie jadłam, a potem dopiero na stadion – spokojnie, w swoim tempie. Po czwarte – to był mój drugi stadionowy koncert w przeciągu 3 dni, więc byłam całkiem rozruszana, wiedziałam czego się spodziewać i miałam świeżo w pamięci całą stadionową logistykę. Po piąte – tym razem pogoda była doskonała. Było ciepło (23-25 stopni), świeciło słońce i mimo kilku niepokojących chmur, które zawisły nad stadionem, gdy przyjechaliśmy, nie spadła ani jedna kropla deszczu. Zresztą nic takiego nie zapowiadano. Gdyby koncert odbywał się dzień wcześniej lub dzień później, byłoby znacznie gorzej.

LOGISTYKA
Rozpiska czasowa była następująca:
17:00 – otwarcie bram
19:45 – support
20:45 – DM
O 15 zjadłam pizzę. Wyszłam z domu ok. 16, żeby na 16:55 dotrzeć na dworzec. Ok 18 zameldowałam się już na stadionie. Żeby dojść z metra do mojej bramy trzeba było obejść chyba z pół stadionu. Dookoła była policja, nawet z psami i końmi. Po drodze, przy parkingu, minęliśmy jedną mobilną budkę z jedzeniem i pana sprzedającego “pamiątkowe bransoletki z datą”. Dalej stały toi toie. W końcu, w okolicach naszej bramy, natknęliśmy się na sklepik – a więc tak jak na Rammsteinie, można było sobie coś kupić nie przychodząc w ogóle na koncert. Już wcześniej pojawiły się w sieci zdjęcia merchu, więc wiedziałam czego i w jakich cenach się spodziewać, i niestety nie było żadnych niespodzianek. Narzekałam na koszulki z poprzedniej trasy, ale tym razem już naprawdę nic a nic mi się nie podobało. Aż zaczęłam żałować, że śmiałam wybrzydzać na Rammsteinie i tam nic nie kupiłam.
Po drodze na stadion wypiłam butelkę wody i jej nie wyrzuciłam, więc przez pierwszą bramkę weszłam trzymając ją w ręce. Nikt się nawet nie zająknął. Pierwsza bramka to było sprawdzanie biletu, druga – kontrola. Tym razem zostałam obmacana, co mi się już dawno nie zdarzyło, ale i tak to było bardzo delikatne. Pani rzuciła okiem do mojej torebki i tyle. Pustą butelkę wyrzuciłam kilka metrów dalej. Natomiast w torebce miałam jeszcze jedną. Ale po co sięgać po swoje zapasy, skoro można sobie kupić wodę w kubku za 10 zł? No kto bogatemu zabroni? 😉
W przeciwieństwie do Stadionu Śląskiego, na Narodowym nie ma tak dużej przestrzeni przed samym obiektem. Dlatego próżno tam szukać jakiejkolwiek strefy gastronomicznej. A może taka jest polityka Stadionu? Skoro to „Narodowy”, to wszystko musi być bardzo oficjalne, więc nie ma miejsca dla jakichś przypadkowych budek. Dookoła budynku spotkałam tylko jeden automat z batonami, a poza tym były tylko oficjalne sklepiki DM – każdy z takim samym asortymentem.

Sklepik

To, co mnie najbardziej zaskoczyło, to ilość ludzi. Na Rammsteinie wydawało się ich być dużo, dużo więcej. Kolejki były wszędzie – do każdego sklepiku, do każdego miejsca z jedzeniem i piciem, do toalety. A na Narodowym? Niemal nic. Nie wiem, czy to dlatego, że dotarliśmy względnie wcześnie (choć z drugiej strony analogicznie, jak na Stadion Śląski), czy może jednak Narodowy jest większym obiektem, więc ludzie są bardziej rozproszeni?
Co do ludzi to zauważyłam jeszcze jedną prawidłowość. 90% osób miało na sobie koszulki związane z aktualną trasą i płytą “Memento mori”. Nie kojarzę, żeby na poprzednich trasach panowała taka jednolitość. Jednakże w tym były także koszulki nieoficjalne – albo fan clubowe, albo związane z tym konkretnym koncertem. Design na tej trasie jak dla mnie jest jednak bardzo słaby. Jedynym nie łopatologicznie podanym motywem jest czaszka, ale i ona za bardzo mi się nie podoba.

Ostatnie bramki i skanowanie biletu

Aby dostać się do budynku – to znaczy na trybuny – należy pokonać jeszcze jedne bramki, czego w ogóle nie zapamiętałam po mojej jedynej do tej pory wizycie na trybunach na tym obiekcie (rok temu na Rammsteinie). Tutaj skanuje się bilet, jak na lotnisku, i wtedy bramka się otwiera. Po przejściu nie można już wyjść. Dopiero w tym miejscu są toalety – za to duże i nawet w damskiej jeśli zdarzała się kolejka, to szło bardzo szybko. Tutaj jest też jedzenie – jest sporo stanowisk, a w każdym jest to samo, więc wybór ogranicza się jedynie do miejsca, gdzie jest mniejsza kolejka.

 

Jedzenie na Narodowym

Menu jest natomiast mocno śmieciowe i skromne – hot dogi, zapiekanki, z przekąsek nachosy, popcorn, są też… kabanosy. Do picia Cola, może Sprite, woda, herbata, kawa i oczywiście piwo – Tyskie. Od czegoś, co jest “narodowe”, a więc w jakimś sensie reprezentatywne, oczekiwałabym jednak czegoś więcej. Ponieważ jednak w momencie, gdy w końcu dotarłam do mojego sektora poczułam, że mogłabym już coś zjeść, skusiłam się na zestaw zapiekanka + Cola – za, bagatela, 33 zł. Potem słodką Colę musiałam jeszcze zneutralizować wodą (10 zł).

 
 

MIEJSCE
Na Stadionie Narodowym byłam w sumie czwarty raz, drugi na sektorze. I tym razem byłam najdalej od sceny i jednocześnie chyba najdalej na Depeche Mode. Widziałam ich już jednak tyle razy, że nie płakałam z tego powodu. Wiadomo, że za bardzo o zdjęciach nie mogło być mowy, a filmiki będą przedstawiać jedynie plan ogólny, natomiast przy próbie zbliżenia będą się niemiłosiernie trząść, ale co tam. Nie nastawiałam się na uwiecznianie i naprawdę nie miałabym problemu, gdyby mi się nie udało. Ale ostatecznie i tak uwieczniłam więcej niż bym się spodziewała.
Siedziałam na dolnych trybunach, tak że scenę miałam po prawej stronie i była raczej dalej niż bliżej. Ale mimo wszystko jak już usiadłam na swoim miejscu, to wydało mi się widok jest całkiem ok.

KONCERT
Koncert rozpoczął się z malutkim poślizgiem według mojego zegarka. Gdy światła zgasły i rozbrzmiały pierwsze dźwięki intro, a potem na scenie pojawili się oni – Martin, Dave, Peter i Christian, nie odczułam specjalnego podniecenia. Nie było żadnego „ooooo, łaaaaał, Dave”, ani „ooooo, Martin”. Jednak takie emocje czuje się tylko gdy jest się blisko, pod sceną. A tak był po prostu ryk publiczności, a ja się uśmiechnęłam. A więc ok, to znowu oni, no cześć, nie widzieliśmy się od 5 lat, chociaż jakby to było wczoraj. I tak bez ciśnienia, bez większych emocji, ale za to z uśmiechem na twarzy, jaki się ma, gdy po raz kolejny widzi się swoich starych, dobrych znajomych, przeżyłam cały koncert. I było naprawdę przyjemnie. Tak jak nie słuchałam specjalnie ostatniej płyty, jak nie czekałam specjalnie na ten koncert, jak jeszcze kilka tygodni temu średnio chciało mi się na niego iść, tak teraz oczywiście nie żałuję, bo było naprawdę, naprawdę miło. Nawet jeśli doskonale wiedziałam, czego się spodziewać i nic mnie szczególnie nie zaskoczyło, bo przecież od lat twierdzę, że DM to rutyna i schemat, tak teraz chyba już się do tego w końcu przyzwyczaiłam i nic mi nie przeszkadzało.
Zaczęli oczywiście standardowo od pierwszej piosenki z ostatniego albumu – “My cosmos is mine”. To był spokojny początek – elektroniczny, trochę ponury. Ale już chwilę później nastrój się rozjaśnił wraz z pierwszymi, ładnymi i bardzo pozytywnie brzmiącymi dźwiękami “Wagging tongue”.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Później nastąpił jeden ze sztandarowych wyjców z “SOFAD” – “Walking in my shoes”. I tak, jak wiecznie przewracałam oczami na tę piosenkę, tak przeprosiłam się z nią 10 lat temu, właśnie na Narodowym, gdy odłożyłam aparat i postanowiłam się powydzierać, tak dla jaj. I nagle tak mi się spodobało, w dodatku wtedy na The Delta Machine Tour grali wersję z bardzo, bardzo fajnym intro, że aż zaczęłam lubić ten utwór w wersji live. Tym razem jednak pociągnęli motyw z poprzedniej trasy, który mnie już tak nie porywa. Jednak i tak trochę pośpiewałam, choć bez wydzierania się. W ogóle śpiewałam praktycznie wszystko i aż sama się zdziwiłam jak dobrze znam i pamiętam teksty. Pierwszy starszy kawałek, po którym nastąpił kolejny, doskonale znany “It’s no good” poderwał sektory do góry i na szczęście mogłam już stać do końca koncertu.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

A po nim, ciągle z “Ultry”, chyba najbardziej wyczekiwane przeze mnie “Sister of night”, które słyszałam na żywo po raz pierwszy. Nie przygotowałam się i ubzdurałam sobie, że to będzie śpiewał Martin i zapewne będzie mu akompaniował jedynie Gordeno, ale nie. Okazało się, że zespół gra soczystą, praktycznie niezmienioną wersję z płyty, a więc z wokalem Dave’a i tą cudowną, dynamiczną wstawką. To był moment, kiedy naprawdę sprawili mi radość.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Później powrócili do “SOFAD” i drugiego kawałka z wiecznie żywej koncertowej trójcy z tej płyty – “In your room”, a potem na wszelki wypadek włączyłam nagrywanie zanim cokolwiek się zaczęło… i już nie potrafiłam wyłączyć, chociaż wcale nie planowałam nagrywać. Ale ten początek, ach! “Everything counts” od poprzedniej trasy ma absolutnie elektryzujące intro. Marzy mi się, by powstał jakiś porządny remix, który by to intro rozwijał. Oficjalnie można posłuchać tej wersji na “LiVE SPiRiTS SOUNDTRACK”, ale tam coś mi zawsze zgrzyta. Piosenka dzieli się na dwie części – intro i właściwą część, i w momencie, gdy zaczyna się ta właściwa, wchodzi perkusja, która zamiast jeszcze bardziej rozkręcać kawałek, wszystko psuje bo brzmi totalnie płasko. Tymczasem teraz w Warszawie tego nie usłyszałam. Było dobrze, było potężnie, było mocno. Choć teraz tak sobie myślę, że może tu zadziałało to znienawidzone echo na Narodowym, które akurat w tym przypadku bardzo się przysłużyło piosence. Tylko publiczność zadziwiająco mało śpiewała na końcu, aż Dave musiał ją zachęcać.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

“Everything counts” to była naprawdę dobra zabawa. Na “Precious” o dziwo emocje wcale nie opadły, choć nogi tuptały wolniej. Znam jednak ten kawałek od deski do deski i mam z nim trochę wspomnień z dobrych czasów. Szczerze nie spodziewałam się, że na stałe zagości na koncertach, bo w gruncie rzeczy jest dość niepozorny. Po nim tempo jeszcze bardziej zmalało i zespół zagrał utwór, na który miałam nadzieję – ta część jest bowiem wymienna. Na ostatnich dwóch koncertach grali “My favourite stranger”, które uważam za jeden z fajniejszych utworów z najnowszej płyty, ale jednocześnie nie wydaje mi się, by na żywo potrafił jakoś szczególnie zaskoczyć. W Warszawie natomiast powrócili – na szczęście – do “Speak to me”. Swoją drogą ciekawa jest ta wymienność, bo to totalnie różne utwory. “Speak to me” okazało się być koncertowym mocarzem. Jeśli miałabym wskazać utwór, który wywołał we mnie najwięcej emocji i wewnętrzne “ach”, a może nawet zachwyt, to byłby właśnie ten. Jest majestatyczny, podniosły i naprawdę, naprawdę pięknie brzmi na żywo na dużej przestrzeni. Coś takiego powinno zostać w setliście na stałe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Tak rozpoczęła się wolniejsza część koncertu. Dave zszedł ze sceny a pałeczkę przejął Martin, żeby wysmęcić (jak to ostatnio określiłam) swoje dwa akustyczne kawałki. Ach ta rutyna. Jakież więc było moje zdumienie, gdy zamiast klawiszy Petera Gordeno usłyszałam charakterystyczną perkusję z 1986 roku. Taaaaaaak! Znów się pomyliłam. Na szczęście! Dostałam kolejny utwór, którego nigdy wcześniej nie słyszałam na żywo* – “A Question of Lust” i to w oryginalnej wersji. Z biegiem lat bardzo polubiłam ten kawałek, bo jest przesadnie emocjonalny i uroczo niemodny i świetnie się można przy nim wygłupiać.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Byłam pod takim wrażeniem, że aż nie rozpoznałam “Strangelove”, mimo że śpiewałam tekst. Tu z kolei był powrót do schematu – Martin na wokalu, Gordeno na klawiszach, reszta odpoczywa. I całe szczęście, bo jakby zagrali w wersji z płyty, to jeszcze nagle bym się zakochała. Szczerze mówiąc liczyłam nawet trochę na znienawidzone przez niektórych, bo grane milion razy “Home” – znów miałam ochotę się powydzierać. Ale w sumie może nawet dobrze, że nie było, bo trochę zmarzłam w czasie nocnego powrotu z Rammsteina i nie jestem do końca zdrowa. Tymczasem na tym etapie koncertu nie pamiętałam już za bardzo co, oprócz sztandarowych hitów, zostało jeszcze w setliście, dlatego “Ghosts again”, który zaczął się nagle i niemal od czapy, prawie mnie zaskoczył. Ale przecież to pierwszy singiel z nowej płyty, więc musiał się pojawić. Zdziwiłam się natomiast, że dopiero tak późno. W wersji koncertowej nie wywarł na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Jedyną refleksję, jaką mam, to to, że podarowałabym mu dłuższy wstęp, coś na wzór “Precious”, które zaczyna się od gitarowego motywu Martina.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po tym miłym i ładnym kawałku nastąpiła totalna zmiana tematu. Ostatni utwór z wiecznej SOFADowej trójcy – “I feel you”, a po nim kolejny z mocnym gitarowym motywem – “A pain that I’m used to”, grany jednak cały czas w zremiksowanej wersji. A potem nadszedł kolejny ważny moment koncertu – “World in my eyes”, będący hołdem dla zmarłego w zeszłym roku Andrew Fletchera. Gdy na telebimach pojawiły się jego zdjęcia, sektory G, mieszczące się naprzeciwko sceny, miały zapalić światełka, by ułożyć z nich napis “Fletch”. Wszystko było bardzo ładnie rozpisane w internecie, które dokładnie miejsca mają się świecić, ale informacje chyba nie dotarły do wszystkich, bo najlepiej widoczne były dwie ostatnie litery, zaś pierwsze prawie wcale. W dodatku “C” wyglądało jak “E”. Gdybym nie wiedziała o co chodzi, to nie wiem czy bym się domyśliła, że cokolwiek jest tam napisane i zapewne nic bym nawet nie widziała, bo żeby zobaczyć te sektory, musiałam się sporo obrócić. Nic więcej jednak, oprócz kilku zdjęć Fletcha z czasów “Violatora” nie było. Żadnego patosu, okrzyków, skandowania, nic z tych rzeczy. Jedynie na końcu Dave wymienił jego nazwisko. Wszystko w typowym, minimalistycznym depeszowym wydaniu.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po “World in my eyes” znów nastąpiła zmiana klimatu i z głośników popłynął charakterystyczny motyw, który można usłyszeć na samiutkim końcu “Sounds of the Universe”. Jakoś myślałam, że “Wrong” rozpocznie się pełną parą, jak na płycie, ale nie. Zespół, podobnie jak na ostatniej trasie, zdecydował się na wersję z intro, a ja to doceniam, bo lubię takie stopniowanie napięcia. A potem usłyszeliśmy kolejny majestatyczny wstęp i cudowny motyw – “Stripped”, które zawsze będzie mi się kojarzyć z koncertem na Legii, gdy po raz pierwszy słyszałam ten utwór pod gołym niebem.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Z rozmarzenia wyrwała mnie kolejna niespodzianka w secie – powstały niczym Fenix z popiołów “John the Revelator”. Czy oni w ogóle grali go kiedykolwiek po Touring the Angel? Ja na pewno nie słyszałam go od 2006 roku, a to była moja ulubiona piosenka z PTAka, więc bardzo się na niego cieszyłam. Tylko tutaj mam jeden zarzut – szkoda, że zrezygnowano ze wstępu. Ale i tak było fajnie – piosenka wybrzmiała z odpowiednią mocą.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Emocje po Johnie jeszcze nie opadły, Dave jeszcze nie zdążył wrócić ze swojego wybiegu na scenę, a tu nagle rozpoczęło się kolejne charakterystyczne intro. Nie, nie charakterystyczne. Kultowe. Legendarne.Takie, które zna każdy. Można słyszeć “Enjoy’a” milionowy raz, a jednak na koncercie, na żywo, na dużej przestrzeni, w otoczeniu kilku tysięcy ludzi, którzy w tym samym momencie wydają z siebie okrzyk radości, to zawsze robi wrażenie. I zawsze się człowiek uśmiecha.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po “Enjoy’u” nastąpił moment, którego też dawno nie było. O ile dobrze pamiętam, to ostatni raz coś takiego można było oglądać podczas Touring The Angel. Dave i Martin wyszli na wybieg by zaśpiewać wspólnie jeden utwór. I znów się zastanawiałam – “Waiting for the night” czy “Condemnation”. Żadnego nigdy nie słyszałam na żywo, ale chyba wolałam “Condemnation”, bo raz, że wydaje mi się, iż w ogóle był rzadziej grany, a dwa – mam wrażenie, że na “Waiting” Dave trochę za bardzo ma ochotę się wydrzeć. A skoro ma ochotę się wydzierać, to lepiej żeby śpiewał “Condemnation”. Ale nie, w Warszawie dostaliśmy “Waiting for the night”. I znowu stwierdzam, że było miło. Wprawdzie nie wgniotło mnie w przysłowiowy fotel, ale było przyzwoicie i nic mnie nie raziło, ani wokal, ani klawisze, których brzmienie nie do końca podoba mi się na “Tour of the Universe – Live in Barcelona”. Na końcu piosenki Dave skierował mikrofon w stronę dzieciaka ustawionego pod wybiegiem i dał mu pośpiewać wokalizę. Ledwo to widziałam z mojego miejsca, ale w internecie są dostępne ładne zdjęcia. W ogóle mam wrażenie, że podczas tej trasy sporo jest takich interakcji z publicznością, czego jakoś nie kojarzę z poprzednich lat.
Po wspólnym wykonaniu piosenki Martin i Dave uściskali się, a następnie się sobie ukłonili. Ostatni raz ich takich widziałam, gdy śpiewali wspólnie “Goodnight lovers” w 2006 roku.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

To już była naprawdę końcówka koncertu. Pozostały trzy utwory – trzy petardy. Najpierw wciąż reanimowane “Just can’t get enough”, które zawsze wprawia wszystkich w dobry nastrój, a zaraz po nim kolejny gwóźdź programu. Kolejna legenda, tym razem nie list przebojów, ale koncertów – “Never”. Co tu jeszcze można powiedzieć? Wiadomo – łąka złożona z tysięcy rąk i do tego tak głośny okrzyk, że można było ogłuchnąć.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

A potem, już naprawdę na sam koniec, “Personal Jesus” z bluesowym początkiem, choć mniej rozciągniętym niż na ostatniej trasie.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

I to wszystko. Przed koncertem po raz pierwszy przeczytałam fragmenty kilku moich wcześniejszych relacji i mam wrażenie, że zazwyczaj pisałam: „To nie był set moich marzeń”. Pytanie tylko jaki jest set moich marzeń? Szczerze to sama nie wiem. Ten przyjęłam ze spokojem, a czasem nawet z wdzięcznością i radością. Bez żadnych oczekiwań. Nie wiem czy są jeszcze jakieś piosenki, które bardzo mocno chciałabym usłyszeć na żywo, albo czy bardzo by mi było żal, gdyby coś ze sztandarowych numerów wypadło z setu. A naprawdę wszystko, co grają, znam jak własną kieszeń i czy lubię bardziej, czy mniej, to i tak śpiewam i nigdy się nie nudzę.
Byłam ciekawa jak ocenię ten koncert zaledwie kilka dni po Rammsteinie, który jest przecież bardzo widowiskowy, i prawdę mówiąc myślałam, że będzie gorzej. Owszem, scena Depeche Mode przy R+ wygląda jak z dożynek w Pcimiu Dolnym, ale gdy koncert się rozpoczyna, nieco zyskuje. Zresztą oni nigdy, może poza Devotional Tour, nie mieli specjalnie spektakularnych instalacji. Dwa duże telebimy, może niezbyt odkrywcze i piękne, ale za to praktyczne, robią robotę. Widać na nich dobrze i Dave’a, i Martina, którzy z mojego sektora na scenie byli jedynie małymi punktami. Na wizualizacje pokazujące się na środkowym ekranie, nie zwróciłam szczególnej uwagi. Zresztą one i tak ostatnimi laty stawały się coraz bardziej dziwne i od czapy. Za to wielka litera M, stanowiąca punkt centralny sceny, wydaje mi się jednak trochę samotna. Brakuje jej drugiego M, aby utworzyć inicjały “Memento mori”… ale z drugiej strony to też inicjały np. Marilyna Mansona. Lub chociaż D, aby powstało DM, tak jak w 1998 roku. Tamtą instalację naprawdę lubiłam.
Wizualnie było więc dość skromnie, ale jednocześnie poprawnie. Wokalnie również o dziwo było zaskakująco dobrze. Mało tego, wydaje mi się, że na betonowym Narodowym, który wszyscy dźwiękowcy przeklinają, było całkiem ładnie słychać. Nie było takiego pogłosu, jak rok temu na Rammsteinie, a i wręcz mam wrażenie, że słyszałam nawet lepiej niż w tym roku na Stadionie Śląskim, gdzie docierała do mnie ściana dźwięku. Nie wiem czy Gahan beczał czy nie, ale ja w ogóle nie zwróciłam na to uwagi, więc najwyraźniej nic mnie nie raziło. Przestał się też drzeć i wykrzykiwać raz po raz jakieś głupoty. Jego ruchy, które ostatnio były już wręcz kuriozalne, też zupełnie uszły mojej uwadze. Znów – nic mnie nie drażniło. Chociaż z drugiej strony siedziałam za daleko, by dostrzec cokolwiek, czego nie było na telebimie. I tak sobie myślę, że chociaż Rammstein jest bardzo mocny i widowiskowy, to jednak DM wywołało wśród publiczności większe wybuchy euforii. Takiego ryku, jaki się rozległ w pewnym momencie, jeszcze nigdy nie słyszałam. Taką reakcję potrafią wywołać tylko najwięksi.

Po tym jakże miłym i zaskakująco przyjemnym koncercie, na którym i zespół był wyluzowany, i ja, zupełnie nie zarejestrowałam zwyczajowego “See you next time”. Nie wiem czy padło, ale wiem, że “next time” będzie i to znów podwójnie, jak w 2010 roku. I chociaż teraz się cieszę (bardziej niż zaraz po zakupie biletów), to jednocześnie też się boję, bo chyba porwałam się z motyką na słońce i to się może źle skończyć. Przede mną kilka miesięcy rozmyślań, jak się dobrze przygotować.

* Pamięć bywa jednak zawodna. Słyszałam „A Question of Lust” w 2017 roku, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że była to wersja akustyczna.


autor: // Last.fm
05.08.2023, godz. 02:52, sobota
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»