IAMX – „Kingdom of welcome addiction”

7 kwietnia 2009
wtorek, godz. 14:13

IAMX – „Kingdom of welcome addiction” [2009]

Zostałam dziś zapytana: czego oczekujesz po nowej płycie IAMX? Odpowiedziałam, że trudno oczekiwać czegokolwiek od wydawnictwa, na które się jakoś specjalnie nie czeka. Jednakże cenię IAMX i uważam Cornera za jednego z najlepszych wykonawców gatunku (jakkolwiek go nazwać), ponieważ tworzy prawdziwe piosenki. Prawdziwe, to znaczy ze zwrotkami i refrenami. I z tekstem. I świetnymi melodiami, o co niełatwo w dzisiejszych czasach. Melodiami, które wpadają w ucho, wywołują emocje i porywają – czy to do tańca, czy do łez. Do tego dochodzi doskonała produkcja (pomijam wiecznie taką samą perkusję ;-)), produkcja, która nie jest sztuką dla sztuki i która nie służy ukryciu miernej treści (albo wręcz jej braku) a która spełnia swoją pierwotną, podstawową i najważniejszą rolę – podkreśla, wzbogaca i uzupełnia muzyczny twór. I tego właśnie od IAMX oczekuję – że te podstawowe kwestie pozostaną niezmienne.

I tak oto zasiadam do pierwszego wysłuchania „Kingdom of welcome addiction”. W słuchawkach, na spokojnie. Chcę się wsłuchać. I jednocześnie chcę od razu, na gorąco pisać o tym, co słyszę. Nawet, jeśli pierwsze przesłuchanie bywa często zwodnicze.
Ale mam takie dziwne wrażenie, że będzie to pierwszy i jedyny raz, kiedy skupię się na tej płycie od samego początku do samego końca…

[Nature of Inviting]
Płyta zaczyna się IAMAXowo. Mrocznie przy tym. Z ciekawymi dźwiękami i smaczkami. Przypomina to „Fuel” Sneaker Pimps. Z tym, że całość jest na takim samym poziomie. Bez specjalnego refrenu. I bez specjalnej melodii.

[Kingdom of welcome addiction]
Później wchodzi nieco teatralne pianino. President 2? Tak, ten sam klimat, te same dźwięki. Ostatecznie to królestwo – musi być podniośle i uroczyście. Tylko trochę szkoda, że melodyjnie jest nieco gorzej niż we wspomnianym „President”.

W tym momencie zaczynam się zastanawiać czy Chris Corner nie za bardzo chciał żeby jego najnowsze dzieło brzmiało jak… IAMX… I czy przypadkiem nie stał się niewolnikiem własnego stylu…

[Tear Garden]
I w tym momencie wchodzi coś, czego chyba jeszcze w jego twórczości nie słyszałam. Ten rytm jest troszkę inny… Ale słychać, że to IAMX. IAMX z tych piosenek, które lubię najmniej. I pod koniec ostatecznie dochodzę do wniosku, że w tym utworze ciekawa jest jedynie zabawa słowami w tytule…

I kolejna refleksja – czy ta płyta przypadkiem nie jest tylko zbitkiem dźwięków charakterystycznych dla IAMX i połączonych w jakąś bliżej nieokreśloną całość…?

[My secret friend]
No, i akurat tu ten „zbitek dźwięków” tworzy nawet jakąś melodię. Okazuje się przy tym, że Imogen Heap świetnie pasuje do IAMX. Brzmi bardzo naturalnie, jakby śpiewała z Cornerem od lat. A wracając do melodii… szkoda tylko, że jakoś specjalnie mi się nie podoba. Ale, ale… Imogen w drugiej zwrotce. Hmmm…. brzmi ciekawiej niż Corner. Wreszcie jakieś urozmaicenie. Może to on powinien jej robić chórki, a nie na odwrót?

[An I for an I]
Następny „inny” początek. Chyba nie ma sensu już się o nich wypowiadać… Ale… fuj. Sorry, pierwsza myśl. „Fuj” bo usłyszałam znowu „tę” perkusję. I „fuj” bo zabrzmiało mi to wszystko jak „Sailor” (i pomyśleć, że to poprzedni utwór skojarzył mi się w pierwszej chwili nieco-nieco z Sailorem, a tu proszę…). Tylko taki przekombinowany, ostrzejszy i bez melodii ten kawałek. Ale tak na dobrą sprawę… w sumie… Może to i nawet najciekawszy utwór, jaki do tej pory słyszałam (oczywiście do tej pory na tej płycie).

Zaczynam wchodzić w nastrój tego wydawnictwa. Posępny, bez wielu nut, bez większego urozmaicenia melodyjnego…

[I am terrified]
O, kolejne skojarzenie z „Presidentem” (sorry, ale naprawdę). Z delikatniejszym za to. I wreszcie słyszę coś, co można by nawet określić słowem „ładne”.
Tak, tak, zdecydowanie. To jest ładne. Wreszcie melodia! Odpowiednia melodia. Melodia lekka i nieprzekombinowana. Taka, jaka być powinna. Ten utwór może nawet wzruszać. A w drugim refrenie i targać (potem zresztą też ;-)).

[Think of England]
Kilka utworów temu gotowa byłabym już napisać, że wychodzi na to, iż „Think of England” jest najlepszym kawałkiem na płycie. Ale na szczęście poprzednik kazał mi wybić sobie tę myśl z głowy . Tak czy siak zaczynam dochodzić do wniosku, że osłuchanie ma wielką moc.
Choć ja zawsze lubiłam piosenki, które po pierwszym przesłuchaniu zapadały mi w pamięć.

[The Stupid, the proud]
No proszę, a tu spotykamy gitarę. I dopóki nie wchodzi fortepian, mam wrażenie, że słucham czegoś ze spokojnych, trochę nijakich ale milutkich damskich rzeczy, w które niedawno się trochę zagłębiałam.
Tylko nie mogę się pozbyć wrażenia, że słyszę kolejnego Presidenta. Echa Presidenta… Może to dlatego, że walc jest tak charakterystyczny, że należy go wykorzystywać oszczędnie…? Aczkolwiek piosenka jest całkiem ładna. I ma nawet całkiem ładny refren. Chociaż brakuje mi tu jakiegoś pieprzyku, smaczku choć drobniutkiego…

[You can be happy]
… I znów mi Corner przerywa. Przerywa mi i zaprzecza kilku rzeczom, które wcześniej napisałam. Bo słyszę coś, czego ewidentnie u IAMX nigdy nie było. Początek „You can be happy” już w tej chwili zaliczam do jednych z ciekawszych i niespodziewanych w twórczości pana X. Do tego otrzymujemy pierwszy tak naprawdę żywy kawałek na płycie (pomijając Think of England). Najwyższa pora. Tylko… gdzie do cholery jest refren? Czuję tu niewykorzystany potencjał… Nie, jest! Corner śpiewa! Tylko… no cóż… Mogłoby to być coś lepszego.

Czy tak już z tą płytą będzie do końca? Że gdy już mam nadzieję na jakiś wybuch, na jakąś iskrę, dzieje się coś zupełnie przeciwnego…? Czy ten ptak nigdy nie wyfrunie z klatki, w której się trzepocze?

[The great shipwreck of life]
O, za to ten początek bardzo mi się podoba i wróży mi na dodatek dobrą melodię. Brzmi wręcz wesoło, ale jest tu COŚ. Jakieś nieopisane ukojenie. Coś, co mówi mówi mi: „już dobrze, spokojnie, jesteś w domu”. Do tego fajny basik. I nareszcie, nareszcie powiadam, melodia! Dobra, ciekawa linia melodyczna. Taka nie na zasadzie „coś trzeba zaśpiewać”, ale z prawdziwym pomysłem. Z refrenem jest może troszkę gorzej, ale że następuje wtedy „przyśpieszenie” i „dźwiękowe dopełnienie” (jednym słowem brzmi to świetnie i porywająco), uważam go za uratowany. Druga zwrotka nie wydaje mi się już taka zgrabna, ale to nic. Mam wreszcie mojego faworyta i to, na co czekałam (chyba zatem na coś jednak czekałam). Takich utworów spodziewam się od IAMX i takich chcę.
Więcej!
Więcej!

Ale… o,o…. To był przedostatni kawałek na płycie!

[Running]
Cholera, no i znowu słyszę Sailora (w tym momencie pewnie niektórzy nazwą mnie głuchą, ale co tam, wierzę moim uszom), Sailor jest tylko w „bicie”, w melodii nie ma go ani trochę. A melodia jest ładna. Gdyby obedrzeć ją z „bicika” byłaby ładna i nudna. A z „bicikiem” ograniczmy się do słowa „ładna”.
Druga zwrotka…
Nie, jednak w drugiej zwrotce, pomimo bicika, robi się już nieco nudno. Mogłoby się wreszcie coś wydarzyć…

Ha, no i się wydarzyło!
Płyta się skończyła.

No i co tu teraz napisać?…
Zmęczyłam się troszkę. Zmęczyłam się wyciem Cornera. Oczywiście dysponuje on jednym z najlepszych wokali w muzyce, określmy ją szerokim pojęciem alternatywnej, i absolutnie nie wątpię w jego umiejętności i w to, że jako jeden z nielicznych potrafi przekazywać emocje.
Ale… mam wrażenie, że tych „emocji” było tu trochę zbyt wiele. I jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że były to sztuczne emocje. Puste emocje. Tak jakby wydzierając się Chris próbował rozpaczliwie błagać nas i samego siebie: „czujcie coś!”.
Niestety, na mnie to nie działa.
Piszę to wszystko po pierwszym przesłuchaniu płyty, a takie pierwsze przesłuchania mają to do siebie, że często wywołują błędne wrażenie. Albo może nie tyle błędne, co po prostu to pierwsze wrażenie zmienia się wraz z kolejnymi przesłuchaniami. Ot, cała siła osłuchania. Inaczej myśli się o albumie, gdy już zweryfikowało się swoje oczekiwania, pragnienia, nadzieje czy tam jakieś wyobrażenia o nim. Bo gdy już wiadomo, jaka płyta jest i czego się po niej spodziewać, można wtedy dostrzec to, co za pierwszym razem mogło umknąć. A gdyby tak się zastanowić, żadna płyta IAMX nie powaliła mnie na kolana przy pierwszym spotkaniu. Tylko, że przy poprzednich płytach, nawet przy pierwszym przesłuchaniu miałam wrażenie, że Corner eksperymentuje. Eksperymentuje, poszukuje, bawi się dźwiękami – lekko, sprawnie i beztrosko, nie bacząc na nic. A przy „Kingdom of welcome addiction” już tak nie czuję. Nie mogę za to opędzić się od myśli, że Chris chciał sprostać czyimś oczekiwaniom (nawet jeśli to były tylko jego własne oczekiwania). Albo, że chciał zrobić coś z niczego. Bo ja niestety pomysłów tu nie widzę. Słyszę wiele dźwięków, bardzo dużo wokalu w niskich, średnich i wysokich rejestrach, który po wysłuchaniu płyty po prostu pozostawił we mnie uczucie zmęczenia, ale nie wiem, czy trzyma się to wszystko kupy. Tam, gdzie jest mrocznie, mrok opiera się jedynie na braku melodyjności. Tam, gdzie jest ładnie, jest po prostu ładnie, ale nie jest pięknie. Tam, gdzie wydawałoby się, że coś porwie, nie porywa. Tam, gdzie jest ciekawy początek, nie rozwija się on w ciekawą całość. I tak dalej…

I prawdę mówiąc póki co nie chce mi się wracać do tej płyty. Jedynym naprawdę dobrym, ba, świetnym nawet kawałkiem, jest według mnie „The great shipwreck of life”. Jeśli miałabym wybrać dla niego parę, postawiłabym na „I’m terrified”. Ale na tym bym chyba zakończyła.
Nie powiem, że ten album jest zły, bo wielu wykonawców może jedynie marzyć o nagraniu takiej płyty. Ale jednak spodziewałam się po Cornerze czegoś więcej. Wiem, że stać go na więcej. I mam nadzieję, że pokaże to przy okazji kolejnego wydawnictwa.


autor: // Last.fm
07.04.2009, godz. 14:13, wtorek
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»