Heineken Open’er Festival 2009

2 sierpnia 2009
niedziela, godz. 19:34

W tym roku postanowiliśmy zaszaleć. Schowaliśmy głęboko w kieszeń naszą awersję do masówek, zacisnęliśmy zęby i wybraliśmy się na największy (?) polski festiwal – słynny Heineken Open’er w Gdyni. Nie przyciągnęło nas morze ani chęć lansowania się, hasła w stylu „chcesz się liczyć, jedź na Opene’ra” też do nas nie trafiły. Nie należymy także do osób, które w ciągu trzech-czterech dni w roku nadrabiają wszelkie koncertowe zaległości, by potem aż do następnego Open’era na żaden koncert się nie wybrać. Motywy naszego działania były proste jak drut:
Prodigy,
Placebo,
Faith No More,
Moby,
White Lies,
The Ting Tings,
Santigold,
Madness.
Zestaw przyprawiający o prawdziwy zawrót głowy. I choć szczerze nie lubimy dużych koncertów a bieganie od sceny do sceny nie sprawia nam żadnej przyjemności, po prostu nie mogliśmy przegapić takiej szansy na zobaczenie wielkich gwiazd, legend oraz świeżych gwiazdeczek, które za kilka lat mogą być już wielkimi gwiazdami lub… mogą zupełnie zniknąć.

Żeby było przejrzyście, skupimy się na muzyce, a nie na kolejkach, niedzielnych problemach z brakiem żywności/napojów i problemach z SKMami, autobusami czy noclegami.

PIĄTEK, 3.07.2009
newman: Zaczynamy: to był mój pierwszy raz. Po latach, niechęci, przetasowaniach w końcu nastąpił.
Z przyczyn urlopowych pierwszym dniem obecności był piątek. I dużo, dużo wrażeń już na początek.
Marię Peszek liznąłem, zastanawiam się czy aby nie chce ona wydać płyty z coverami dziecięcych przebojów. Bo kilka miesięcy temu na koncercie w Łodzi słyszałem piosenkę z Misia Uszatka, a Opener i Peszek przywitali mnie Meluzyną.
Ale Marię już widziałem, w obu odsłonach (miejskiej i pieprznej), kolejny koncert przede mną na Offie, więc popędziłem do namiotu na Pati Yang presents FlyKkiller. W 2008 widziałem ten projekt na Castle Party w Bolkowie, no i obiecywałem sobie dużo… i dostalem jeszcze więcej. Ale pierwsza reakcja była dziwna: Stephen Hilton, mąż Pati wyglądał jak kopia Morrisseya 1987. A potem zabrzmiały elektroniczne dźwięki, soczyste basy… i już się świetnie bawiłem. Były utwory Flykkillera, były solowe Pati, nie zabrakło też nowości, spodziewanych, wręcz wyczekiwanych na drugim albumie projektu, który ponoć jest już gotowy. Melodyjnych i w wersji koncertowej genialnych.
Oczywiście były i hity, z „Shine Out” i promującym solowy album Pati „Stories From Dogland” na czele. „Shine out”… zabrzmiało lepiej niż na bolkowskim zamku. Dlaczego? Kwestia brzmienia. Na gdyńskim koncercie nie było perkusji, czysta elektronika + gitara, i muszę przyznać, że jak w 2008 FlyKkiller mnie zachwycił, tak show (bo to było prawdziwe show) na Openerze wgniotło mnie w ziemię. A sama Pati rozluźniona, szalejąca z dwoma mikrofonami (nie ostatnia tego dnia na tej scenie), z samplerem, rozgadana („to zajebista impreza!”) i o ciągotach do ‚rapowania’. Muzycznie idealnie.
Ale i tak uciekłem z namiotu, żeby dać szansę Gossip. Szansę właśnie. Bo muszę przyznać, że wcześniej aparycja Beth Ditto mnie odrzucała, a muzycznie nie potrafiła przekonać. Dosłownie podczas podróży do Gdyni zapoznałem się z najnowszym albumem („Music for Men”), spodobały mi się konstrukcje utworów, podszyte elektroniką, no i melodyjność. Koncert zaczął się od „Pop Goes the World”, z tego albumu właśnie, więc niesiony koncertem Pati zacząłem podrygiwać i obserwować scenę/telebim. Beth miała doskonały kontakt z publicznością, wiele razy powtarzała słowo „cześć” i mówiła wieolkrotnie jak się cieszy, że – po raz pierwszy – gra w Polsce. A już drugi numer „Billie Jean”, wpleciony w początek „Listen Up”, ustawił cały koncert. Bo zagrać w takiej chwili Jacksona nie jest łatwo. Trzeba mieć odwagę, a tej zespołowi, jak doskonale widać, nie brakuje. Potem świeże piosenki przeplataly się ze starszymi, jednak tych nowszych, wyraźnie promowanych, było zdecydowanie więcej. W międzyczasie Beth dwa razy zeszła do fosy, zatańczyła z ochroniarzem, a publika bawiła się co najmniej dobrze.
Gossip, a zwłaszcza Beth, to fenomen. Nikt lepiej niż ona nie potrafi pokazać jak można się wyzbyć kompleksów, wad, ba! sprawić, by stały się atutami. Patrząc na scenę, na piekielnie przecież dużą Beth Ditto, na jej pozytywną energię (nie wiem, czy choć przez moment stała w miejscu!) dałem się porwać. No i, poza najlepszymi piosenkami z nowej płyty, „Standing in the way of control”, które dało jej przepustkę do sławy, wspomnianym coverem Michaela Jacksona, zaśpiewała we fragmentach dwa wielkie hity: „What’s Love Got to Do With It” Tiny Turner (reakcja publiki każe mi przypuszczać, że w tamtym momencie nawet na koncercie Tiny bawiliby się doskonale, publika sama zaczęła śpiewać refren) i zaintonowane przez Beth „We Are The Champions”- reakcji nie muszę chyba opisywać. To był już sam koniec, ale w międzyczasie Beth mówiła, że chciałaby nas wszystkich przytulić, zapowiadała rychły powrót do Polski i na dowód wyśpiewywała jak mantrę „Ain’t no place like Poland”. I tusza nagle straciła jakiekolwiek znaczenie. A „Heavy Cross” z żywcem wyjętymi z Franza F. gitarami niemal zabiło energią na zakończenie.

Potem wyrywkowo Duffy i Moby. Duffy w starym stylu, ach. Aż żałuję, że wyszedłem na koncert Moby’ego. Bo Moby ewidentnie był źle nagłośniony, a ja i tak miałem szybko do namiotu powrócić na Crystal Castles.

de-mo: Byłam na Mobym od samego początku i planowałam być do samego końca. Chciałam wybrać się na jego koncert już kilka lat temu, gdy promował album „Hotel”, jednak wówczas rzeczywistość mnie przerosła. Dlatego teraz planowałam odbić sobie tamten koncert.
Zupełnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po Mobym na Openerze – czy zagra set z hitami, czy może postawi bardziej na nowe piosenki, czy zagra spokojnie, bluesowo, czy może gitarowo, dyskotekowo albo psychodelicznie. Ostatecznie dyskotekowo raczej nie było, ale było bardziej skocznie niż się spodziewałam – do tego stopnia, że musiałam się nieco wycofać na tyły. A Moby zagrał wszystkiego po trochu – były zatem i bluesy, które 10 lat temu (aż się nie chce wierzyć, że to już tyle czasu) wyniosły go na szczyt, i pop-rock z „18” i „Hotel”, i nieco dyskoteki („Disco lies”, „Feeling So Real”), a także trochę smaczków z najnowszej, jeszcze ciepłej płyty i wreszcie „Ring of fire” Johnny’ego Casha. Aczkolwiek, mimo całej sympatii dla Moby’ego, nie mogę powiedzieć, by koncert zwalił mnie z nóg. Czegoś mi w nim brakowało, co gorsza nie wiem czego. Coś było nie tak. I mam wrażenie, że to nie tylko przez dźwięk, który był ewidentnie zły. Może gdzie indziej było lepiej, ale w miejscu, w którym ja stałam ledwo dało się słyszeć wokal Moby’ego, basy zaś nadrabiały z nawiązką za wszystkie dźwięki, których moje ucho nie było w stanie wychwycić. Odbiór muzyki, którą się kiepsko słyszy, nie może być niestety dobry, a co za tym idzie i przeżycia nie te…

newman: No i wróciłem (do namiotu). I cudem chyba przeżyłem, nogi nie straciłem, ale warto było. W twórczość duetu Crystal Castles nigdy się specjalnie nie wsłuchiwałem, ale na koncert, pokaz atari, czy raczej na pokaz szaleństwa Alice Glass pójść musiałem. I musiałem poczuć to szaleństwo. Koncert praktycznie nieoświetlony i bez telebimów po bokach sceny (ciekawe dlaczego zespół sobie tak zażyczył). Świetnie nagłośniony jakby w rewanżu. A na scenie wrzaski, masa dźwięków, chaos, rzucanie się (dwukrotne) w publikę, bicie mikrofonami (dwoma, jednocześnie) po własnej głowie… Chyba jedyne, czego nie zrobiła Alice podczas koncertu, to nie rozebrała się. Oświetlona była praktycznie tylko podczas jednej piosenki, kiedy najpierw popłynęła w publiczność, a potem na kimś siedząc wywrzeszczała cały tekst. Wtedy można było się przyjrzeć, o ile nie walczylo się o własne życie 🙂
Ładna wariatka.

3.07.2009, piątek

SOBOTA, 4.07.2009
newman: Właściwie tylko trzy słowa: Faith No More. Cały dzień podporządkowałem występowi, na który czekałem 16 lat. Przy okazji miał być FiszEmade, Madness, z którego się bardzo cieszyłem, i na koniec dnia deser pod postacią M83. Fisza widziałem fragment, bardzo heavymetalowy 🙂 ale podobał mi się. Dawno ich nie widziałem na żywo, i przy najbliższej okazji zaległości nadrobię.
Potem, kiedy Izrael skończył grać na głównej scenie (skończyli, co mi się wtedy wydało podejrzane, późno, o 19.35), popędziłem do przodu. Drugi rząd, pod samymi barierkami, którego nie oddałem do północy. Posiliłem się napojami gazowanymi i energetyzującymi, i czekałem na Madness. Aż zobaczyłem informację na telebimie o przesunięciu koncertu Madness na 21.00 i na inną scenę – World Stage. Po ptokach, z powodów opóźnień lotu. Choć w ten zaowulowany sposób przekazali pewnie informację o poślizgu z powodu dłuższego koncertu grupy Brylewskiego. Po ptokach. I dwie godziny oczekiwania na danie główne festiwalu dla mnie.
Zanim scena zalśniła czerwienią rozpadało się, dość poważnie, na szczęście przelotnie. A potem zaczęło się… Legenda… nie co dzień mamy okazję zobaczyć koncert legendy, która miała nigdy nie powrócić na scenę, ale jest, i to w doskonałej formie. Scena na czerwono, z „firmową” kurtyną, Mike Patton na czerwono, gustownie, reszta zespołu elegancko w marynarach.
I pierwsze dźwięki, „Reunited” z repertuaru Peaches & Herb. Zaśpiewany przez cały zespół. Idealny początek, pokazujący, że specyficzne poczucie humoru zespołu przez tyle lat się nie zmieniło.
A potem zaczęło się na dobre, „Land of sunshine”, i walka o moje wyczekane miejsce w drugim rzędzie, skuteczna do samego końca.
Publiczność oczywiście oszalała, śpiewała każdy wers. a piosenki od czasu powstania nie straciły na swieżości ani trochę. Patton szalał po scenie z laską (z którą wyszedł na scenę na „Reunited”, znów to poczucie humoru!), albo z …parasolem, co uczyniło ten koncert jeszcze bardziej niepowtarzalnym. I właśnie, parasol został koncertowym zamiennikiem kieliszka z
„Evidence”. Tu niestety zawiodła publika. Patton zszedł do fosy, i chciał, by ktoś zaśpiewał po polsku, cokolwiek, do „Evidence”, byle po polsku. Albo nie został zrozumiany, albo w tunelu fosy rzeczywiście nie było Polaków (co zresztą zasugerował po kilku nieudanych próbach), co wydaje mi się niemożliwe, bo wokół mnie byli sami Polacy. Przez moment był bardzo, bardzo blisko, pod parasolką, potem ktoś uratował sytuację, i calkiem ladnie zaśpiewał refren.
O warunkach głosowych Mike’a Pattona nie ma co się rozpisywać, ten koncert tylko je potwierdził, ale Patton…to sceniczny zwierz, rozgadany („it’s raining and you are fucking patient!” przed „Evidence” mówi wiele), i z czasem coraz bardziej zadowolony z koncertu i z nas, publiczności. Przekomarzał się, pytając ile osób widzi Faith No More po raz pierwszy (odpowiedziała znaczna większość), krzyknął „Liars!”, a po w sumie niewielkiej reakcji na pytanie, kto widział zespół w Katowicach (Spodek, 1997) powiedział, że myślał, że byli popularni… 😉
Ja czekałem na kilka piosenek z nadzieją, chciałem je usłyszeć, bo to historia mojego życia właściwie. I zagrali „Evidence”, zagrali także „Easy”, gdzie już trudno było mi się nie wzruszyć. MTV, podstawówka, i ten imprezowy teledysk. A potem dużo innych wspomnień, już studenckich.
„Easy” zabrzmiało cudownie… to zdecydowanie jeden z moich ulubionych coverów w historii muzyki. Bezpośrednio po nim klasyka zespołu – „Ashes to ashes”. Genialne. I „Midlife Crisis” cholernie energetyczne, z dziwnym, cudownym momentem, kiedy to zespół nagle umilkł. Patton stał w niecodziennej pozycji. I stał, i stał. Po dwóch minutach muzyka i wokal wróciły dokładnie w miejscu, w którym przerwali. Ach.
Kolejny utwór był dla mnie zaskoczeniem, jakoś wydawało mi się, że nie grają tego – „I started a joke”, cover piosenki Bee Gees, i ich (FNM) pożegnalny numer przed rozwiązaniem. Czy trzeba słów, by opisać, jak zabrzmiał? Jak zabrzmiał głos Pattona?
Później standardy, m.in. „The gentle art of making enemies”, „King for a day” i „Be agressive”. I pierwszy wielki hit zespołu – „Epic”. I żarty, że się ładnie zachowujemy, „Good Poland”.
„Just a man” jest jedną z najważniejszych piosenek mojego życia. Perfekcyjnie wykonana. Z fajnymi klawiszami, których nie ma na płycie, i z dyrygującym lasem rąk i gardeł Pattonem. Jemu nawet kichnięcie nie przeszkodziło w wykonaniu, skwitował je szatańskim śmiechem i tekstem „this crack in the air”. „Man was born to motherfucker love!”
I koniec zasadniczej części koncertu.
Na ponowne wyjście zespołu nie trzeba było długo czekać. Patton brak deszczu skwitował słowami „so we stop the rain! See? It’s the power of music!” Porozmawiali chwilę o innych zespołach, które tego dnia grały na lotnisku, i o „big one” Katie Perry. Na koniec zapytał, co dziś jedliśmy.
Potem, jakby nawiazując do Madness (Patton powiedział, że chcieliby ich zobaczyć, bo mają jedną świetną piosenkę), przez megafon poszło zloopowane „Ole ole ole”, zespół śpiewał „Oi!Oi!”, a klawisze grały „Chariots of fire” Vangelisa – przez moment, bo wszystko płynnie przeszło w „Stripsearch”. Ładnie, spokojnie i niepokojąco. I jeden z pierwszych singli zespołu – „We care a lot”, z wokalem Pattona zabrzmiał jeszcze wyborniej. Zespół znowu podziękował, pożegnal się i zszedł ze sceny. W międzyczasie Patton pokazał operatorowi kamery Żubrówkę, którą trzymał w ręce.
Ale to nie był koniec! Po krótkiej przerwie, okrzykach w stronę sceny, panowie z Faith No More ponownie wyszli. I znów cover, znany m.in. z wykonania Dionne Warwick, „This Guy’s in Love With You”. Tym razem Patton uciszył publiczność, posłuszną do bólu. A piosenką zespół znów puścił oko w kierunku fanów.
I ja myślałem, że to już koniec, a oni… pożegnali się mocnym ciosem miedzy jaja, dosłownie – „Digging the grave”. Wielki koncert, najpiękniejszy koncert festiwalu, i ścisła czołówka roku/ostatnich kilku lat. I niech najlepiej posłuży komentarz zespołu, ze sceny: „Amazing!” (co potem zostało jeszcze potwierdzone na oficjalnym profilu twitterowym FNM). Dla zespołu najlepszy koncert trasy.

de-mo: Ja tymczasem, znająca może ze trzy piosenki Faith No More, wybrałam Madness. Bo piosenek Madness znam ze cztery, w dodatku lepiej 😉 Okazało się przy tym, że World Stage dzielą od głównej sceny niemal kilometry. Jeśli komuś zdarzyło się zmarznąć, zawsze mógł się rozgrzać robiąc sobie „spacerek” pomiędzy poszczególnymi scenami (tylko trzeba było uważać, by idąc po trawie nie skręcić sobie nogi). Koncert Madness rozpoczął się wesoło. To taki rodzaj muzyki, że nie trzeba znać piosenek, by się dobrze bawić. Niestety w momencie, gdy Suggs zaczął śpiewać o deszczu, z nieba spadły pierwsze krople. Negowanie rzeczywistości nic nie dało i wkrótce musiałam przywdziać bluzę z kapturem. Niestety pogoda stawała się coraz gorsza i ostatecznie wygrała z moją chęcią usłyszenia „Our house” i „Baggy trousers”. Zanim ukryłam się w namiocie udało mi się załapać na niespodziankę – piosenkę, którą wiedziałam, że usłyszę na festiwalu jeszcze raz – „”I Chase the Devil” (znana niektórym lepiej jako „Out of space”). Potem, gdy trochę podeschłam i postanowiłam ponownie zmoknąć stojąc w długaśnej kolejce do toi toja z oddali dobiegło do mnie „It must be love”. Teraz ten utwór będzie mi się kojarzył z deszczem, kolorem niebieskim i toi-tojowymi oparami…
Jakiś czas później w namiocie czekał mnie koncert White Lies. Zespół świeży, modny, z debiutancką płytą i pierwszymi sukcesami na koncie. Niektórzy mocno się nim zachłysnęli, ogłaszając ich nowym Joy Division, inni z zachwytami czekają na następną płytę. Ja zaliczam się raczej do tej drugiej kategorii. Gdy w styczniu słuchałam „To lose my life” po raz pierwszy, płyta nie do końca mi się spodobała. Później nieco do niej przywykłam, ale na kolana nie rzuca mnie do tej pory. To taki zbiór dość ładnych, dość melodyjnych i jednocześnie zimnych i minimalistycznych piosenek. Tak też White Lies zabrzmieli na żywo. Poprawnie. Dobrze, choć nie rewelacyjnie. Niby ok, ale czegoś im jeszcze brakuje. A może to po prostu zespół z gatunku tych, który nie nagrywa mega hitów, ale równe płyty i powoli, konsekwentnie pnie się w górę. Kto wie, może za 10 lat to oni będą główną gwiazdą Openera.

newman: Po koncercie Faith No More szybka zapiekanka, kilka minut na siedząco, i do namiotu – M83. Właściwie pod samą sceną, z boku, ostatnie 25 minut. Miazga, dokładnie taka, jakiej potrzebowałem od czasu zabaw z pseudomoggiem na koncercie Franza Ferdinanda (m.in. na „Lucid Dreams”). Czego chcieć więcej?

de-mo: Szkoda tylko, że to była zaledwie końcówka. Mnie totalnie wbiło w ziemię „Skin of the Night”, które już słuchane w słuchawkach jest piękne, a na koncercie wprost zapiera dech, oraz jeszcze coś, czego tytułu do tej pory do końca nie potrafię zidentyfikować. Było to najpewniej albo „A Guitar And A Heart” albo „Couleurs” – rozwijało się i narastało wprost genialnie, aż do eksplozji na koniec.

4.07.2009, sobota

NIEDZIELA, 5.07.2009
newman: Hardkor na całej linii. Strach przed deszczem, zupełnie bezzasadny. Godzinna kolejka na SKM. Godzinna kolejka do wejścia, której największą gwiazdą była dmuchana piłka plażowa. Tłumy walące na zakończenie festiwalu (godzinna kolejka to eufemizm). Tego dnia tak naprawdę liczyło się już tylko Placebo i Prodigy.

de-mo: Niektórzy jednak mieli ambicje zobaczyć jeszcze kogoś. Wielokrotnie wspominałam o pewnym artykule, dzięki któremu poznałam nazwiska kilku kobiet, zmieniających obecnie oblicze popu i robiących coraz większą karierę. Jedną z nich była Santogold (obecnie Santigold) i to jej koncert był jednym z wabików, które przyciągnęły mnie do Gdyni. Showbusiness to dziwna bajka a taka okazja może się już nie powtórzyć. Czekając na Santi obejrzałam końcówkę koncertu Buraka Som Sistema. O grupie nie wiedziałam absolutnie nic, muszę jednak stwierdzić, że koncert był pełen energii i publiczność świetnie się bawiła. Chociaż mi również całkiem się podobało, to raczej nie jest to muzyka, której dobrze słucha się z płyt (no chyba, że jest się wielkim fanem takich dźwięków). Tylko na żywo ma to odpowiednią moc. O dziwo Santi doskonale wpasowała się w klimat, jaki zapanował na World Stage. O dziwo, ponieważ jej muzyka raczej niewiele ma wspólnego z portugalskim kuduro czy breakbeatem. A przynajmniej na pierwszy rzut oka. Słucham debiutanckiego krążka panny White niemal od roku i wciąż nie mogę się do końca przez niego przegryźć. Jedno, co jest pewne, to to, że jest niesamowicie eklektyczny. Generalnie pozostaje w mej świadomości jako dzieło z gatunku indie – to określenie chyba najlepiej obejmuje wyraźnie słyszalne wpływy rocka, new wave, muzyki elektronicznej i echa dubu, czy nawet hip hopu z domieszką czegoś, co przypomina r’n’b (choć Santi zarzeka się, że nie lubi tego gatunku). Bardzo trudno sklasyfikować twórczość Santigold i dlatego też nie do końca wiedziałam czego spodziewać się na koncercie. Ostatecznie otrzymałam trochę mniej tego, co wydawało mi się „indie”, a nieco więcej pozostałości po Burace – czyli więcej „czarnych” rytmów. Takie nieco czarniejsze, niż na płycie, indie. Santi na scenie towarzyszyły pseudo chórzystki – tancerki, które można obejrzeć w klipie do „Lights out”, a w pewnym momencie także kilkanaście dziewcząt z publiczności, które wokalistka zaprosiła na scenę. Po ich reakcji widać było, że to fanki, z gatunku tych znających teksty. Niestety podobnie jak na Mobym stanęłam w miejscu, w którym dźwięk był taki sobie (z tym, że w przypadku koncertu Santigold jestem pewna, że gdzie indziej słychać było dobrze) – w pewnym momencie basy tak dudniły, że drżał mi obraz przed oczami.
Ciekawa jestem czy ktoś kiedyś w Polsce odważy się zaprosić ją na koncert niefestiwalowy…

newman: Decyzja – na Placebo stać blisko, jak najbliżej, żeby patrzeć na zespół. Obserwować. Bo Placebo to dla mnie z wielu osobistych przyczyn ważny zespół, abstrahując od tego, czy Brian Molko się sprzedał czy nie (btw nowa płyta – świetna! Czyhajcie na recenzję.)
No ale wcześniej nieoczekiwanie Buraka Som Sistema. Trawka jak dywan, błękitne niebo. Tak mi się będzie kojarzył ten koncert i zespół, który zabrzmiał lepiej niż na płytach.
Potem już czatowałem na dobre miejsce pod główną sceną. Tym samym widziałem 3 piosenki Lily Allen, które robią na mnie największe wrażenie. Potem alternatywne oczekiwanie na Kings Of Leon, już pod sceną (wcześniej napój energetyczny, ten dzień zresztą pokazał że bez napojów i pokarmow też da się na Openerze przeżyć). Alternatywne, bo z odtwarzaczem mp3 i książeczką. W międzyczasie gdzieś do mnie dotarło, że spokojnie mogłem zobaczyć występ Santigold… po ptokach.
Kings Of Leon, poza jakimś koncertem z Glastonbury i „Sex on fire” nie znałem. Ten koncert tego nie zmienił, ale podobała mi się publiczność. Niska, dająca z 5-8 rzędu doskonały widok. I szalenie kulturalna. Fajnie, jak ktoś zna każdy tekst, żywiołowo reaguje na odzywki zespołu. A KOL zachwyceni, co było widać i słychać. O muzyce się nie wypowiem, bo nie moja bajka. Ale występ kowbojów mógł się podobać.

de-mo: Drugim koncertem, na jaki szykowałam się tego dnia, był występ The Ting Tings. Generalnie wybierałam koncerty wykonawców nowych-młodych-świeżych, jedno-płytowych, a to z racji tego, że nie wiadomo jak potoczą się ich przyszłe losy i być może okazja zobaczenia ich na żywo nigdy już się nie powtórzy. Dlatego poświęciłam jedną z głównych gwiazd festiwalu – Placebo – dla gwiazdeczki (zresztą Placebo już widziałam, i pewnie wkrótce znów zobaczę).
Koncert rozpoczął się niemal akustycznie – dźwiękami „pianina”. Chwilę później Jules De Martino z klawiszy przesiadł się na gitarę aż w końcu zasiadł razem z nią za perkusją, przy której pozostał najdłużej. Katie White, która przez cały koncert pozostała w niemal całkowicie zakrywającej twarz czapce, w niczym mu nie ustępowała – grała na gitarze, obsługiwała „elektronikę”, zajmowała się samplerem… Zaledwie dwie osoby na scenie i cała masa pomysłów na to, jak przełożyć ich gitarowo-perkusyjno-elektroniczną muzykę na język koncertu. To się dopiero nazywa samowystarczalność! A koncert taki jak można było się spodziewać – żywiołowy i skoczny, choć miałam wrażenie, że publika była już nieco zmęczona.
Gdy wychodziłam z namiotu z oddali na telebimie widziałam Briana Molko w długich włosach związanych w koński ogon. Wyglądał przedziwnie. Grali „Battle for the Sun”, a zaraz potem „For what it’s worth”. Bardzo żałuję, że nie udało mi się usłyszeć tego ostatniego w nieco bardziej dogodnych warunkach. Dopiero podczas następnego kawałka, „Soulmates”, dotarłam na miejsce docelowe – w okolice głównej scenie, nie za blisko, ale i nie za daleko. Wystarczająco, by ponad głowami dość niewysokiej publiczności widzieć Molko nie tylko na telebimach.

newman: A Brian i nowa spółka? Dali radę, choć set niestety był festiwalowy, z małą dawką nowych piosenek (w sumie dobry chwyt marketingowy: promować nową płytę będą u nas jesienią). Piosenki znane i lubiane w odświeżonych wersjach. Ładne wstępy, ściany gitar na koniec. Najbardziej rzucilo mi się na uszy zakończenie klasyka – „Every You, every me”, elektroniczne, dobre. Zespół starał się, Brian bez papierosa walczył z gitarą, Steve Forrest z pałeczkami pokazał klasę, i dlaczego jest w TYM zespole. A Stefan Osdal… czarował jak zwykle. Jak po koncercie jakoś Molko mnie znudził, tak Stefan po raz kolejny oczarował. Bo na przykład ładnie schodził do fosy 🙂
A wracając do muzyki: nowe piosenki, na czele z singlem obroniły się znakomicie, starsze ‚przeboje’ dały radę, jedyny mankament, jaki był, to…publiczność. Na piosenki może i reagowała energicznie, ale nie było ani prób kontaktu z zespołem, ani jakichkolwiek pisków, wrzasków między piosenkami. I co z tego, że Brian na samym końcu był naprawdę dumny z przyjęcia zespołu (to ten moment gdy perkusista poleciał do tunelu poprzybijać piątki), skoro wiem, że to było nic w porównaniu z FNM, a nawet Kings Of Leon. No i dziwne przeypychanki, agresywność w stosunku do tych spokojniejszych osób. I kilku niedowierzających panów czekających już na ostatni koncert festiwalu…
Koniec koncertu niestety nudny… „Infra-Red” ładne, ale przejście w „Taste in Men” tak nagłe, że nijakie. Na duży plus zwolniona na początku „Meds” i „Soulmates”, które ma magię, jakiej Kings Of Leon nie może mieć w calej twórczości.

Po Placebo, na wisienkę na torcie, przybył cały Opener. Zrobiło się tłoczno, a ja zatęsknilem za niską publicznością. Prodigy zmiażdżyli lotnisko. Nie chcąc wdawać się w szczegóły muzyczne, bo kto był, ten wie, dodam, że bit był odpowiednio głośno, Maxim we właściwy sposób dopingował swoich wojowników, a Keith był groźny, coraz groźniejszy, aż do diabolicznego uśmiechu na koniec koncertu.

de-mo: I ci spadający z nieba ludzie… To nie był koncert japonkowo-sandałkowy, nawet nie tenisówkowy ani adidasowy, ale zdecydowanie glanowy. A na przodzie mogli się utrzymać chyba tylko najwięksi hardkorowcy. My stanęliśmy dość daleko – na Placebo taka odległość wystarczyła by doskonale widzieć scenę, na Prodigy wszystko zasłoniła nieco doroślejsza (czytaj: wyższa i większa) publiczność. Co chwila mijały nas grupki osób przeciskających się do przodu. A potem, już po pierwszych dźwiękach, kolejne grupki – tym razem uciekające spod sceny. Nie wiem do końca, co tam się działo, ale patrząc na osoby dookoła (przypominam, że staliśmy naprawdę daleko), które skakały i bawiły się jakby stały w pierwszych rzędach, aż boję się pomyśleć jak wyglądała sytuacja przy barierkach. Sam koncert oczywiście nieziemski. Zobaczyć wreszcie legendę, po 15 latach od pierwszego kontaktu, po latach awersji, która stopniowo zamieniała się w szacunek, usłyszeć kawałki, które tworzą historię muzyki – takie koncerty pozostają we mnie najmocniej. Na pewno jednak, zwłaszcza wiedząc już jak to wygląda, nie odważyłabym się wybrać na halowy koncert Prodigy.
Szkoda tylko, że nie zagrali „No good”, na które czekałam najbardziej…

newman: Nie zagrali No Good? Zagrają pewnie, gdy przyjadą do Polski siódmy raz…

5.07.2009, niedziela


autor: //
02.08.2009, godz. 19:34, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

1 komentarz

#1 mrukmakaruk :
02.08.2009, godz. 19:34

sam jesteś zaowulowany;]

Poprzedni Post
«
Następny Post
»