Niezmiernie ciekawie, ale i trochę smutno przedstawiają się statystyki najczęściej słuchanych przeze mnie utworów. Właściwie przez pierwsze pół roku nie potrafiłam znaleźć żadnego faworyta. Owszem, pierwsza piosenka z datą 2010, która zapętliła się w moim odtwarzaczu, miała swoją oficjalną premierę w lutym, ale potem długo nic się nie działo. Coś się ruszyło dopiero w czerwcu, przedłużyło się na lato a potem ciągnęło jesienią. A prowodyr całego zamieszania był jeden… Oto lista najczęściej słuchanych, ulubionych i docenionych utworów 2010.
9. Brendan Perry – „Wintersun”
Zimny, minimalistyczny i piękny. Idealny towarzysz do snu. Mimo lekkiej obawy przed koszmarami, nigdy mi się takowe nie przyśniły.
8. Mind.in.a.box – „8 bits”
Austriacy z Mind.in.a.box zawsze trzymali się nieco na uboczu sceny electro. Muzyka niby ta, ale ten wokal… „8 bits” pokazało, że mają nieco szersze horyzonty niż wielu kolegów z którymi dzielą szufladę, i że być może już się nawet z tej szuflady wyprowadzili. Odpowiednia promocja wstrzeliłaby ten kawałek na szczyty klubowych, mainstreamowych list przebojów. Wielka i potężna wytwórnia zespołu jednak nie wspiera, więc ten mega taneczny i mega melodyjny (i uwaga: nie jest to melodia, która szybko się nudzi) kawałek z genialnym tekstem pozostanie ulubieńcem wybranych.
7. Kids of 88 – „Ribbons of light”
Elektronika i melodia. Melodia i elektronika. Do tego nieco zmysłowości, pot, żar i młodość. Takie rzeczy lubię.
6. The Amplifetes – „Somebody new” / „Blinded by the moonlight”
Zawsze lubiłam Szwedów. Za melodyjność i za fantazję. A brodaty pan, przypominający kloszarda albo profesora, który postanawił zostać hipisem, śpiewający electropopowe, czyli melodyjne, rytmiczne i elektroniczne piosenki – niby łatwe, lekkie i przyjemne, ale jednak niekomercyjne… Tak, to muszą być Szwedzi.
5. Kyte – „Ihnfsa”
Bo elektronika. Bo ładna melodia. Bo coś lekko rozdzierającego między pięknem, szczęściem a niepokojem.
4. OMD – „Pulse”
Kolejne muzyczne dinozaury, pionierzy synthpopu, których największe hity zawsze ocierały się nieco o kicz. Tym razem również mamy sporo plastikowych dźwięków, okraszonych tym, co zdaje się być modne w mainstreamie XXI wieku. Rytmika rodem z elektronicznego r’n’b, szepty, jęki… OMD zalotnie puszcza oczko a piosenka nie daje się łatwo wyrzucić z pamięci.
3. Bryan Ferry – „Shameless”
Wielka niespodzianka. Po wielu latach ballad i spokojnych utworów okołorockowych przyszedł niespodziewanie czas na numer parkietowy. Ale jest to oczywiście disco w wydaniu eleganckim i stylowym. I bardzo, bardzo Bryanowym.
2. Robyn – „Dancing on my own” / „Don’t fucking tell me what to do”
Pierwsza piosenka 2010, która naprawdę, ale to naprawdę zawładnęła moim sercem. Bo i rytmiczna, i melodyjna, i z fajnymi dźwiękami (motyw przewodni). Do tego perkusyjna eksplozja, którym kończy się mid bridge – i jestem w siódmym niebie.
Do tego przeciwwaga w postaci „Don’t fucking tell me what to do”. Ze znikomą, prościutką melodyjką, minimalistyczna, motoryczna i hipnotyzująca. Z genialnym tekstem.
1. Hurts
„Devotion”
„Silver lining”
„Better than love”
„Happiness”
Ten rok zdecydowanie należał do Hurts. Niemal na każdy miesiąc była jakaś piosenka – na maj „Better…”, na czerwiec „Silver…”, na sierpień „Happiness”, na wrzesień „Devotion”. Ten ostatni na zawsze będzie mi się kojarzył z metrem. Ładne, melodyjne, często wyciskające łzy, a czasem pobudzające do szybszego marszu. Na każdą pogodę i na każdą porę dnia.
DOCENIONE
Skream – „I love the way”
Zaskoczenie. Nawet dla mnie samej. Drum’n’Bass i dubstep w moim odtwarzaczu? W dodatku w takiej ilości? A tu proszę, niespodzianki się zdarzają. Druga płyta Anglika, „Outside the box”, ujęła mnie swoim minimalizmem i chłodem. I kilkoma melodiami. „I love the way” to jedna z nich. Snująca się, zmysłowa, nieco mroczna. Interesująca.
Tesla Boy – „Synthetic prince”
Rosjanie i syntezatory? To niebezpieczne połączenie, wróżące albo kicz do potęgi n-tej, albo coś mega hitowego. W tym przypadku udało się wymazać z pamięci niekorzystne skojarzenia i nawet jeśli jest tu trochę kiczu, nie sposób odmówić tej piosence przebojowości. Jest mocno tanecznie i mocno melodyjnie. Do tego nieco jęczący wokal i podróż w czasie do lat 80tych zapewniona.
Fallulah – „The black cat neighbourhood”
Dunki stają się moimi ulubionymi wokalistkami. Porównywana do Florence and The Machine, Fallulah jest zdecydowanie bardziej duńska niż angielska. Folkowo dziwaczna z elementami elektronicznymi. Piosenka bez wyraźnego podziału na zwrotki i refren, z klaskaniem, urzekająca dźwiękami i klimatem. Duński tajemniczy ogród z wizerunkiem kota. Czarnego kota.
Goldfrapp – „Shiny and worm”
Błyszcząca, ciepła, zmysłowa glam-elektronika z fajną melodią, która w dodatku bardzo przyjemnie się rozkręca. Zrobiła na mnie wrażenie na koncercie. I te klawisze w refrenie!
Class Actress – „Careful what you say”
Miałam napisać o tym projekcie jeszcze pod koniec 2009 roku, ale wiecznie coś mi przeszkadzało. Wróżyłam im wtedy karierę, spodziewałam się, że wraz z wydaniem pierwszej EPki w lutym 2010 świat zachwyci się tą fuzją Depeche Mode z wczesną Madonną. Tak się jednak nie stało, a pozostałe utwory okazały się być nieco mniej fajne. I choć tak naprawdę słuchałam „Be careful what you say” tylko na początku roku i to dość krótko, powinna się ona znaleźć w tym zestawieniu. Bo to pierwszy utwór opatrzony datą 2010, który zwrócił moją uwagę – dzięki melodyjności i elektronice oczywiście.