Soundedit 2015

25 października 2015
niedziela, godz. 23:32

Są takie festiwale, na które jeździ się dla klimatu. Open’er, OFF, Castle Party… Wszędzie byłam, ale niestety finanse nie pozwalają mi na to, by jeździć tam co roku jeśli nie odpowiada mi line-up. Co innego Soundedit. Ostatni weekend października zawsze należy do Łodzi i do festiwalu Macieja Werka. Od pierwszej edycji i nawet wtedy, gdy festiwalowy skład nie powala mnie na kolana. Jednak póki co każdego roku zawsze był choć jeden artysta, który trafiał w mój gust. Poza tym – zawsze to powtarzam – Soundedit spełnia dla mnie także rolę edukacyjną. W tym roku dokładnie przyjrzałam się planom warsztatów i wybrałam sobie co nieco dla siebie. Inna kwestia, że ułożyłam sobie tak napięty grafik, że wątpliwe było, czy wszystko uda mi się zrealizować.
Dzień pierwszy zupełnie odpuściłam. Zresztą tak na dobrą sprawę to moim zdaniem był to dzień zerowy – skoro mój karnet go nie obejmował, to uznałam, że prawowity początek festiwalu nastąpi dopiero w piątek.
Dzień drugi (czyli mój pierwszy) rozpoczęłam wcześnie, od wykładu Antologia Polskiej Muzyki Elektronicznej, na który spóźniłam się dzięki MPK. Dyskusja generalnie dotyczyła historii polskiej elektroniki i wydawnictwa, przygotowywanego przez Narodowe Centrum Kultury we współpracy z GAD Records i Festiwalem Soundedit, a którego premiera przewidziana jest na jesień 2016. Ze spotkania najbardziej zapadły mi słowa Jerzego Kordowicza, który powiedział, że El muzyka nie przesądza o gatunku. To po prostu rodzaj emocji zawartych w elektronicznych brzmieniach i czy przerodzą się one w rock, pop czy cokolwiek innego to już zależy od twórcy. Bardzo podoba mi się taka luźna i dająca pola do popisu wyobraźni definicja.
Spontanicznie zostałam na pierwszym z cyklu warsztaów – prezentacji syntezatora Hammonda z udziałem Władysława Komendarka, okraszonym kilku(kilkunasto?)minutowym występem. Komendarek lubi Hammonda, ponieważ jest ciężki, duży, solidny i niemal niezniszczalny – doskonały do grania „muzyki emocjonalnej”. Bo instrument nie może się przesuwać na scenie i nie mogą od niego odpadać klawisze. Trudno mu nie przyznać racji. I widać było podczas mini występu, że artysta nie oszczędzał swojego Hammonda, wiec nic dziwnego, że potrzebuje wytrzymałego instrumentu. Tego typu spotkania chyba jednak nie są dla mnie. Nie sądzę, by ktokolwiek, kto nie interesuje się bardzo mocno syntezatorami, zrozumiał coś z bardzo technicznych opowieści Komendarka o silniku, prowadnicach, blaszkach, sprężynach, żyłkach i zaczepach i o domowych sposobach radzenia sobie z problemami z Hammondem. Swoją drogą trzeba mieć naprawdę sporą wiedzę, jeśli się jest właścicielem takiego instrumentu.
Niestety na drugą część spotkania o polskiej muzyce elektronicznej również się spóźniłam – tylko więcej, o jakieś 10 minut (pozdrowienia dla łódzkich korków i trasy W-Z), a o 16:30 było już po wszystkim. Widziałam ok 15 minut, więc zanim zdążyłam się wczuć, było już po spotkaniu. Bardzo żałuję.
Najbardziej czekałam jednak na prelekcję Leszka Biolika „Od demo do produkcji muzycznej”. Żeby było śmieszniej łódzkie korki zaatakowały również jego. „Maciek, to się nie uda. Jadę 10m/1 min. Zrób to za mnie” – takiego SMSa od producenta odczytał dyrektor festiwalu. Biolik w końcu dotarł do Wytwórni, ale ja niestety musiałam już znikać, więc znów zbyt dużo się nie nasłuchałam.
Leszek Biolik przedstawił swoje rozumienie uprawianej przez siebie profesji. Produkcja to odpowiednik stylizacji – dostosowanie utworu do warunków rynkowych. Producent musi znaleźć koncepcję, która pasuje do artysty i która jest dla niego krokiem naprzód. Utwór musi brzmieć tak, jak utwór puszczony w radiu wcześniej i później, inaczej choćby nie wiadomo jak był wspaniały, nie zadomowi się w eterze. Te ogólne sformułowania zilustrował przykładami współpracy z Januszem Radkiem i z The Car is on Fire. Niestety do końca nie mogłam doczekać, ponieważ mój plan zajęć przewidywał powrót do domu przed koncertami.
Pierwszy z nich był zwięczeniem cyklu poświęconego Antologii Polskiej Muzyki Elektronicznej. Na scenie kolejno pojawili się Józef Skrzek, Konrad Kucz, Władysław Komendarek i Kapitan Nemo. Publiczność oczywiście najlepiej bawiła się na tym ostatnim z uwagi na piosenkowy repertuar. Kapitan Nemo grał w Łodzi w maju i nie słyszałam zbyt pochlebnych opinii o tamtym koncercie. Mnie się jednak w Wytwórni bardzo podobało. To po prostu dobrze brzmiało- nowocześnie, elektronicznie i mocno, ale wszystko w granicach rozsądku. Na końcu wszyscy czterej panowie dali wspólny występ.


If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Najbardziej czekałam jednak oczywiście na występ głównej gwiazdy wieczoru – OMD. Po poprzednim mini koncercie Brytyjczyków w Łodzi napisałam, że żądam pełnowymiarowego show i Maciej Werk chyba przeczytał mój wpis. Podczas Night of the Proms oczarowali mnie totalnie, więc wiedziałam, że będzie dobrze. Tym razem Andy McCluskey wystąpił z gitarą, więc tańca było trochę mniej. Gdy jednak odkładał bas, dawał z siebie wszystko. Lubię wokalistów, którzy mają swój własny unikalny styl tańca a Andy z pewnością do nich należy. To, co prezentuje na scenie, to jakiś szalony taniec paralityka- podskakuje, splata ręce, wybija rytm dłonią o ramię – generalnie trudno to opisać, ale wyśmienicie się na to patrzy. Do tego wokalista uwielbia kontakt z publicznością. Dużo gada, przybija piątki chyba każdemu z pierwszych trzech rzędów, a jak przy okazji ktoś wyciągnie jakąś płytę do podpisu to też się maźnie. I to nie w przerwie między utworami, ale jak najbardziej w trakcie. W Atlas Arenie zszedł ze sceny, w Wytwórni nie miałby raczej takiej możliwości, ale najbliżej publiczności był w momencie, gdy usiadł na brzegu sceny. Oj, bliziutko był wtedy.
Co do setlisty nie było zaskoczenia, a przynajmniej dla osób z pierwszych rzędów, gdyż jeden z technicznych pokazał ją zanim przykleił ją do sceny. Zaczęło się od potężnego uderzenia. Jeszcze nie zdążyła wybrzmieć do końca zapowiedź Macieja Werka, a scenę rozsadziły pierwsze dźwięki „Enola Gay”. Bardzo mocno zabrzmiało „History of modern (part I)”, które w moim odczuciu było najbardziej tanecznym utworem z całego setu, choć najszybszym było oczywiście „Electricity”, zagrane na koniec. Bardzo, bardzo, bardzo się cieszę, że tym razem udało mi się nakręcić „Maid of Orleans” (w Atlas Arenie tylko wydawało mi się, że nagrywam…), bo to naprawdę niesamowity utwór, zwłaszcza live. Najlepiej bawiłam się jednak przy „Sailing on the seven seas” – naprawdę uwielbiam tę piosenkę. Bardzo mi się podobało. Andy’emu i Paulowi również. „Musimy częściej przyjeżdżać do Polski” i „Jeszcze tu wrócimy” – padło ze sceny. Chłopaki – trzymam za słowo!


If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po koncertach zajrzałam jeszcze na after – szkoda, że w tym roku został przeniesiony z Wytwórni do klubu na Piotrkowskiej – 6 Dzielnica. Na małą imprezę tego typu klub, usytuowany w zaadaptowanym mieszkaniu, nadaje się idealnie, ale to chyba jednak nie do końca była mała impreza. Nie lubię uczucia klaustrofobii na parkiecie, więc wybrałam składane krzesełko. Gdyby miejsca i tlenu było trochę więcej to na pewno bawiłabym się lepiej, bo muzyka zaserwowana przez Serka i Jamesa była naprawdę zacna (Depeche Mode, OMD, Talk Talk, Tears for Fears, The Cure, Yazoo, Ultravox, Gary Numan, Dead or Alice, Bronski Beat, Duran Duran, A-Ha a nawet Madonna i… ABBA).

Do ostatniego dnia festiwalu podeszłam już na totalnym luzie. Zero warsztatów, zero spotkań, tylko koncerty, na które też tak na dobrą sprawę się nie nastawiałam. Ani Wojciech Waglewski ani Bob Geldof to nie są moje klimaty.
W Wytwórni tego dnia przywitał mnie ogromny tłok. Okazało się, że jest spora obsuwa i ostatecznie koncerty rozpoczęły się dopiero ok 20ej. Maciej Werk niektórych przepraszał osobiście, wszystkich natomiast ze sceny. A mnie akurat to przesunięcie czasowe było na rękę. Dlaczego? Ponieważ… tak, zgadliście, znowu się spóźniłam!
Wojciech Waglewski wraz z zaproszonymi gośćmi, wśród których znaleźli się Leszek Możdżer, Maria Peszek, Mateusz Pospieszalski, Fisz i Emade, dał klimatyczny koncert, ale ten typ melodii to naprawdę nie mój świat.


If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po koncercie odbyła się jak zwykle sprawnie poprowadzona gala wręczenia nagród Człowieka ze Złotym Uchem. Nagrodę odebrali Józef Skrzek, Roger Glover, Wojciech Waglewski oraz pięknie zapowiedziany Leszek Biolik (ach, ta Republika na dużym ekranie zawsze robi wrażenie) i przede wszystkim sir Bob Geldof (któremu z ekranu gratulował Midge Ure, co chyba nie było dla nikogo zaskoczeniem).
Bob Geldof dał naprawdę energetyczny występ. Też nie do końca w moim stylu, ale oceniam go bardzo pozytywnie. Wystarczy wspomnieć, że rozpoczął i zakończył melodiami z irlandzkimi motywami, a takie rzeczy Polaków zawsze ruszają. Mnie natomiast najbardziej ruszyło „I don’t like Mondays”. Nienawidziłam tej piosenki w dzieciństwie i nadal nie mogę powiedzieć, żebym ją lubiła, ale w wersji live zabrzmiała naprawdę fajnie. Żywo, mocno i energicznie.


If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Najbardziej jednak tego wieczoru czekałam na pokaz kultowego filmu „Metropolis” z muzyką graną na żywo przez Władysława Komendarka, Igora Gwaderę i Agnieszkę Makówkę. Bardzo szkoda, że nie wykorzystano do tego dużej sali. Fakt, że może trochę świeciłaby pustkami, ale odbiór na większym ekranie byłby jednak trochę lepszy. Na małej sali niestety nie było wystarczającej liczby miejsc do siedzenia. Ponadto na tle nisko zawieszonego ekranu rysował się profil wokalistki, co mnie osobiście trochę przeszkadzało. A poza tym, podobnie jak w zeszłym roku, było tam po prostu zimno (delikatnie mówiąc). „Metropolis” to na pewno film wart obejrzenia w warunkach kinowych. Bardzo się cieszę, że wyświetlono go z polskimi napisami i z objaśnieniami, które tłumaczyły brakujące sceny. Dzięki temu zrozumiałam o wiele więcej niż kiedy oglądałam go po raz pierwszy kilka lat temu. Kult tego filmu polega chyba na jego ponadczasowości (spotkanie człowieka z maszyną, zderzenie świata panów i niewolników, klimaty big brothera i 1984- to wszystko jest teraz chyba jeszcze bardziej aktualne niż wtedy) i absolutnym pięknie wizualnym. Dekoracje i efekty specjalne zapierają dech w piersiach. To musiała być superprodukcja tamtych czasów. Nic dziwnego, że cały czas inspiruje artystów z różnych dziedzin sztuki. Tym razem zainspirowała trójkę muzyków do stworzenia unikalnej kompozycji, ilustrującej niezwykły obraz Fritza Langa. Pejzaże muzyczne, tworzone przez Komendarka ozdabiały wokalizy mezzosopranistki Agnieszki Makówki i dźwięki gitary 17-letniego Igora Gwadery. Największe wrażenie zrobiły na mnie sceny buntu, rebelii i szaleństwa, które były okraszone naprawdę szaleńczą elektroniką i demonicznym chichotem wokalistki. Nie obyło się też bez ukłonu w stronę grupy Queen, która w połowie lat 80tych wykorzystała pokaźne fragmenty filmu w klipie do „Radio Ga Ga”.

Siódma edycja festiwalu Soundedit zakończyła się ok. godz. 2:30 czasu letniego. Już słyszałam głosy, że koncert OMD był najlepszy ze wszystkich edycji. Hmmm, nie wiem, chyba musi mi się to jeszcze poukładać w głowie, choć na pewno ten występ znajdzie się w czołówce mojego własnego Soundeditowego rankingu. W każdym razie dziękuję Maciejowi Werkowi i jego ludziom za kolejną udaną edycję. Prezydent miasta, pani Hanna Zdanowska wyraziła nadzieję, że festiwal pozostanie w Łodzi i ja również trzymam za to kciuki. A Werkowi (i sobie) życzę powodzenia z Brianem Eno.


autor: // Last.fm
25.10.2015, godz. 23:32, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»