Nigdy nie byłam wielką fanką Kosheen, ale jednocześnie z zaciekawieniem sięgałam po każdą kolejną płytę. Nie przepadałam też za drum’n’bassem dlatego gdy świat ekscytował się „Hide U”, ja zdecydowanie wolałam bardziej melodyjny i porywający moim zdaniem „Catch”. Prawdziwie porywające i miłe dla mojego ucha utwory pojawiły się jednak dopiero na trzeciej płycie zespołu, „Damage”, z którego tytułowy kawałek towarzyszy mi w odtwarzaczu mp3 niezmiennie niemal od swojej premiery. W tym roku przyszedł czas na czwartą płytę zespołu, „Independence”. I muszę przyznać, że zespołowi udała się tu pewna sztuka. A mianowicie połączenie zimnych, elektronicznych brzmień, w których gdzieś pobrzmiewają echa drum’n’bass i breakbeatu z melodyjnością bliską „Damage”. Choć trzeba zaznaczyć, że nie są to melodie ładne i miłe. W wartstwie brzmieniowej jest zatem nieco bardziej przystępnie niż w początkach ich kariery, w warstwie muzycznej zaś nieco mniej melodyjnie i wesoło niż ostatnio. Mniej tu synthpopu (tylko „Waste” stanowi tu dziedzictwo ostatniej płyty) a więcej powrotów do korzeni. Anglikom wyszła po prostu przyzwoita, bardzo taneczna płyta, której jednak daleko do obecnie popularnego, mainstreamowego dance’u. Ich muzyka jest po prostu mroczniejsza i cięższa, powiedziałabym nawet, że momentami zbliża się wręcz do dark electro. Ociepla ją jedynie wokal Sian Evans. Moimi faworytami jest najbardziej melodyjny „Waste”, będący jakby dziedzictwem „Damage”, oraz singlowy „Get a new one”.
I chociaż nie wsłuchiwałam się w wydawnictwo jakoś szalenie, to generalnie moja ocena jest pozytywna.