Ulubione i docenione płyty 2009 by de-mo

1 stycznia 2010
piątek, godz. 16:32
Część 3 z 5 w serii artykułów Muzyczne podsumowanie 2009

Gdy sięgnę pamięcią wstecz nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek robiła jakieś szczególne podsumowanie muzyczne. W tym roku poznałam jednak całą masę nowej muzyki, słuchałam bardzo różnych rzeczy, zagłębiłam się w nieznane mi wcześniej gatunki muzyczne i tym samym postanowiłam zrobić listę tego, co w roku 2009 przykuło moją uwagę, co polubiłam i co doceniłam.
Zdałam sobie sprawę, że w tym roku najbardziej przypadły mi do gustu albumy wykonawców, których właściwie wcześniej nie słuchałam. Niektórych znałam tylko z nazwy, niektórych w ogóle, niektórych zdarzało mi się wcześniej słuchać, ale bez szaleństw. Na pewno był to rok odkryć.
Postanowiłam, że nie będę nazywać opisanych przeze mnie płyt „najlepszymi” i nie zastosuję żadnej hierarchii. Bo nie. Nazwę je „ulubionymi” i opiszę mniej więcej w takiej kolejności, w jakiej były wydawane. To będzie bardzo subiektywna lista tego, czego najchętniej słuchałam w 2009 roku.
Gdyby tak się zastanowić, o każdej płycie piszę w sumie podobnie. Dzieje się tak zapewne dlatego, że wszystkie mają kilka wspólnych cech, które chyba najbardziej cenię i dzięki którym znalazły się w zestawieniu. Wszystkie są porywające (choć porywają w inny sposób), wszystkie wciągają, są pełne ciekawych dźwięków i wszystkie wymykają się jasnej klasyfikacji gatunkowej. I każda z nich była dla mnie jakąś niespodzianką.
Te albumy sprawiały, że cieszyłam się muzyką. Że odkrywałam, wędrowałam, poznawałam i nie męczyłam się, nie byłam znudzona. One dały mi wiarę, że można tworzyć rzeczy, które są piękne, melodyjne, przebojowe i jednocześnie niebanalne.





ULUBIONE



marzec 2009

Royksopp – „Junior”
Royksopp był ok, ale jakoś nigdy wcześniej specjalnie się nim nie zachwycałam. Aż do „Juniora”. Dzięki tej płycie poznałam zespół nieco lepiej i spojrzałam na ich dotychczasową twórczość innym okiem. Przecież oni mają tyle tanecznych kawałków! A ja zawsze mimowolnie łączyłam ich z Air (btw Air bardzo lubię, choć z pewnych względów nie będzie ich w tym zestawieniu). „Junior” jest szalenie przebojową płytą. Jest ciepły, wesoły i sprawia, że nogi aż same chodzą. Po prostu Royksopp forever!
Lubię za:
– przebojowość
– melodyjność
– fajne dźwięki
– drobne skojarzenia z Air
– Anneli Drecker, Robyn, Lykke Li
– „The girl and the robot”



kwiecień 2009

Bat for Lashes – „Two suns”
W tym roku odkryłam Bat For Lashes i zakochałam się totalnie. Muzyka Natashy Khan podkradała się do mnie po cichu, na paluszkach, ale bardzo skutecznie. Gdy przesłuchałam tegoroczny album „Two suns” nie mogłam się od niego już oderwać. I choć słuchałam go wiele razy, wciąż wydaje mi się zjawiskiem nieodkrytym. Tak tajemniczym i magicznym, że chcę odkrywać jeszcze raz, i jeszcze.
Lubię za:
– nieszablonowość
– magię
– niesamowitą klimatyczność
– tajemniczość
– świeżość
– magnetyzm
– „Daniela”


maj 2009

Fischerspooner – „Entertainment”
Na mój odbiór tego zespołu i tej płyty zdecydowanie wpłynął krakowski koncert. I choć muszę przyznać, że „Entertainment” podobało mi się bardzo jeszcze przed występem, to koncert rzucił na płytę nowe światło. Jednym słowem, nie interesując się wcześniej specjalnie kto zacz, nie wiedziałam, że zobaczę prawdziwe widowisko. Performance. Sam zaś album naszpikowany jest genialnymi dźwiękami (oprócz całej masy przeróżnej elektroniki – np. dęciaki w „The best revenge”), przesycony niebanalną melodyjnością i świeżością. Niby taneczny, ale i do posłuchania. Jest po prostu orzeźwiający w bardzo miły sposób. I ma świetną okładkę 😉
Lubię za:
– melodyjność
– przebojowość
– powiew świeżości
– artyzm
– „We are electric” i „Money can’t dance”


czerwiec 2009

Gossip – „Music for men”
O tej płycie pisałam już na No Limits! dlatego nie chcę się powtarzać. Powiem tylko, że „Music for men” było dla mnie dużym i bardzo pozytywnym zaskoczeniem.
Lubię za:
– przebojowość
– jaja
– niebanalne melodie
– pozytywne zaskoczenie
– punkowo-rockowe disco
– elektroniczne niespodzianki
– uśmiechniętą i uroczą Beth Ditto
– „Love long distance” i „Four letter word”




DOCENIONE
To jednak nie wszystko. Oprócz albumów absolutnie ulubionych, których słuchałam w tym roku najchętniej, mam też płyty, których słuchałam nieco mniej, ale które również przyciągnęły moją uwagę. To będzie mała lista albumów docenionych 2009.


marzec 2009

Maria Timm – „The Plan”
Nie wiem jak sklasyfikować tę muzykę. I w tym chyba właśnie tkwi jej siła. Debiutancki album pochodzącej z Danii Marii Timm to mieszanka elektroniki i gitar, electropopu, indietroniki i alternatywy. Do tego wpadające w ucho, niebanalne melodie, trochę eksperymentów i masa ciekawych dźwięków. Choć nie jest to płyta taneczna, można przy niej tańczyć. Choć nie jest to płyta chilloutowa, można się przy niej wyciszyć. Choć nie jest to płyta łatwa, bez trudu można ją polubić. Można jej słuchać o poranku, na rozruszanie, i wieczorem, aby wprawić się w fajny „nocny nastrój”. Trochę tu Bjork, trochę Santigold. Niezmiernie ciekawe wydawnictwo, niezmiernie ciekawy debiut.
Doceniam za:
– eksperymenty
– ciekawe dźwięki
– własną niedefiniowalną krainę
– niebanalne melodie
– „Leave it”


maj 2009

Bertie Blackman – „Secrets and lies”
Podeszłam do tej płyty, uważając ją za płytę około-rockową. Poprzedni album Bertie sprawił, że postrzegam ją jako artystkę gitarową. I owszem, na „Secrets and lies” słychać gitary i jakiś taki czasem rockowy klimat, rockowe korzenie. Całości nie da się jednak tak łatwo zaklasyfikować. To po prostu muzyka pełna świetnych melodii, porywających bitów i dźwięków z pogranicza różnych gatunków.
Doceniam za:
– świeże spojrzenie na muzykę opartą na rocku
– cudny, zwyczajny głos
– „Thumb” i „Byrds of prey”


czerwiec 2009

A-ha – „Foot of the Mountain”
Uwielbiam „Minor earth, major sky”. Lubię „Lifelines”, choć zawsze postrzegałam tę płytę jako bledszą kopię poprzedniczki. Jednak „Analogue” było dla mnie totalnym rozczarowaniem i krokiem wstecz. Dlatego, mimo ogromnej sympatii dla A-ha, obawiałam się trochę, co zaprezentują na „Foot of the mountain”. Jednak już pierwszy kawałek na płycie tak wbił mnie w ziemię, że wiedziałam, iż nie może to być zły album. Jest na nim wszystko to, w czym A-ha jest najlepsze – melodyjność, przebojowość, klimat, a wszystko okryte lekką, elektroniczną pierzynką. W dodatku ten album jest naprawdę inny od poprzednich. Ogłaszając, że to ich ostatnia płyta, mogli spokojnie spocząć na laurach i nagrać kolejną kopię poprzednich dokonań, takie idealne podsumowanie. Wybrali jednak zupełnie inną drogę i poszli naprzód. Tak jakby wiedząc, że to już ostatni album, całkowicie się rozluźnili i postanowili zaszaleć. Nie jest to według mnie najlepsza płyta w ich dyskografii, ale jest w czołówce. I jeśli tak wygląda koniec, to A-ha schodzą ze sceny w świetnej formie, w blasku fleszy, niepokonani. Wielki szacunek i bardzo sympatyczne wydawnictwo.
Doceniam za:
– przebojowość
– ładne melodie
– innowacyjność i prostotę jednocześnie
– klasę
– brak ballad, powielających schematy
– „The Bandstand” i „Sunny mystery”


autor: // Last.fm
01.01.2010, godz. 16:32, piątek
Kategoria: Recenzje, Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»