Ostatniego dnia nastąpiła apokalipsa. Burza z piorunami. Tym razem to pogoda sprawiła, że nie zobaczyłam pierwszego koncertu, który jako tako mnie interesował. Mumford & Sons słyszałam zatem tylko troszkę, schowana pod namiotem Red Bulla. Chociaż w gruncie rzeczy wiem, że takie folkowe pitu pitu to raczej nie moja muzyka.
Sobota to było apogeum. Najważniejszy koncert. Dokładnie ten, którego spodziewałam się w tym roku (choć nie do końca na Open’erze) i dla którego przyjechałam do Gdyni. Gdy ogłoszono występ Bat for Lashes skakałam i piszczałam z radości! Nareszcie! I w dodatku w namiocie, czyli w moim ulubionym miejscu.
Ustawiłam się za wczasu dość blisko sceny, jednak opóźnienie i mała, ekspresowa wycieczka sprawiły, że ostatecznie wylądowałam nieco dalej. Ale stwierdziłam, że i tak nie ma co narzekać. Może nie zobaczę porów na twarzy Natashy, ale przynajmniej będę widziała całą scenę.
Koncert wyglądał nieco inaczej, niż sobie kiedyś wyobrażałam. Wydawało mi się, że będzie nastrojowo, mistycznie i indie-folkowo, że będą zwierzęta (w jakiejś graficznej ruchomej bądź nieruchomej postaci), w tym koniecznie dziki koń, że światła będą przygaszone, że będzie trochę Indian, i trochę Bliskiego Wschodu. Tymczasem nie było żadnych pierdół. Żadnych dekoracji (jedynym innym elementem było coś na kształt miniaturowego podestu), żadnych zwierząt. Tylko charyzma Natashy. Nie miałam pojęcia, że ona na koncertach jest taka żywa! (chociaż oglądałam coś ostatnio na You Tubie). Podskakiwała, gestykulowała, przysiadała, wznosiła ręce do nieba i prawie cały czas się uśmiechała. Ma fantastyczną świadomość własnego ciała. Strasznie była fajna. Wokalnie zaś zrobiła na mnie prawdziwe wrażenie w wysokich partiach „Glass” oraz „Sleep alone” – brzmiała przepięknie, zupełnie bez wysiłku przechodziła z niskich w wysokie rejestry. Same zaś utwory zabrzmiały mocniej niż w wersji studyjnej. Tam, gdzie na płycie pojawiał się jakikolwiek cień rytmu, do którego można było potupać nogą, na koncercie stawał się prawdziwym bitem. Dało się przy tym naprawdę tańczyć! Oprócz utworów z dwóch dotychczasowych płyt Natasha zaprezentowała aż 4 (!) nowe kawałki – wszystkie na swój sposób żywe i energetyczne. Oj, nowa płyta będzie fajna. Bardzo fajna. Już nie mogę się doczekać!
Troszkę rozczarował mnie jednak utwór, na który chyba wszyscy najbardziej czekali. „Daniel” został pozbawiony nastrojowego intra, przez co niestety trochę stracił. Nie można się było wczuć, nie było tego momentu ekscytacji, gdy rozbrzmiewają pierwsze takty utworu i po kilku milisekundach, gdy ludzie rozpoznają co to, słychać ryk radości. „Daniel” od razu wszedł ze wszystkimi dźwiękami i rytmem jednocześnie. W dodatku brzmiał jakoś… no nie wiem… trochę wstyd mi to przyznać, ale… tandetnie. Szkoda. I niestety nie było także bisów (podobnie jak w przypadku M83), a wiem, że na bis Natasha grywa „Lullaby” Cure’ów i „Strangelove” Depeszy. Czy to znowu wina burzy? Eh…
Tak czy siak tuptam na myśl o płycie.
Na koniec zajrzałam jeszcze na moment do namiotu, by popatrzeć na SBTRKT, jednak wyraźnie byłam już zmęczona a i nie działo się tam nic, co by mnie specjalnie zatrzymało. Na scenie właściwie pustki, wizualizacjami były na przemian zmieniające się obrazy sowy i logo projektu. Koniec. Nic z niebiesko-żółtych kolorów znanych z okładki płyty. Spodziewałam się radosnej eksplozji barw i dzikich, egzotycznych, ale melodyjnych dźwięków, tymczasem było dość zwyczajnie. Selectorowo. Szybko poszłam, wciąż pamiętając lekki zawód koncercie The xx, a raczej po atmosferze panującej wśród publiczności.
I z takim trochę uczuciem niesmaku opuściłam teren festiwalu.
Omiatałam go wzrokiem na pożegnanie, myśląc w duchu, że być może to mój ostatni raz. Bo tak naprawdę nie wiem, na którym koncercie bawiłam się najlepiej, który najbardziej przeżyłam. Żaden w gruncie rzeczy nie powalił mnie na łopatki i gdy wspominam ostatnie dwa tygodnie to stwierdzam, że jedne Durany podobały mi się bardziej niż cały Open’er. Ale przecież nigdy nic nie wiadomo. Przecież jeśli za dwa czy trzy lata M83 znów będzie miało wystąpić w namiocie, w tym samym, w którym będzie występować Bat for Lashes, to nie pojadę???
Owszem, masz rację. O Mumford & Sons faktycznie nie mam nic ciekawego do powiedzenia, więc nie udawałam, że jest inaczej i skwitowałam ich muzykę przytoczonym określeniem. Bo po prostu tak ją postrzegam. To nie miała być obelga, jedynie wyraz moich własnych, subiektywnych uczuć, które nie były ani pozytywne, ani negatywne. Kogoś, kto słuchał jedynie troszeczkę i to troszeczkę nie wciągnęło go na tyle, by wgryźć się w temat mocniej.
15.07.2012, godz. 23:20
W miarę podobała mi się twoja relacja z poprzednich dni, ale wystarczyło stwierdzenie „folkowe pitu pitu”, żebym darowała sobie resztę… Z zainteresowania blogiem wnioskuje, że mam rację i nie bardzo masz coś ciekawego do powiedzenia.