Ileż to już lat upłynęło od notki, w której porównywałam Sama Sparro i Calvina Harrisa… Jakie śmieszne to się wydaje z perspektywy czasu, ale faktem jest, że wówczas naprawdę czułam, że ta dwójka w jakiś sposób jest do siebie podobna W każdym razie kojarzyli mi się ze sobą i kropka.
Pisałam wówczas, że obaj przygotowują się do wydania drugiego albumu i o ile w przypadku Harrisa okazało się to prawdą, o tyle na drugi krążek Sama trzeba było poczekać jeszcze kilka lat. „Return to paradise” ujrzało światło dzienne dopiero teraz. Jego najnowsze nagrania niewiele mają wspólnego z „Black and gold”. Sam zanurzył się całkowicie w funku, r’n’b, disco i nu-disco, w których elektronika jest jedynie tłem, a nie środkiem do osiągnięcia celu. Jeśli zapomnieć o jego najpopularniejszym singlu i tęsknocie za tamtą elektroniką, i pogodzić się z faktem, że Sam Sparro to nie wykonawca synthpopowy (a z tym miałam problem), można naprawdę polubić tę płytę. I to nawet bardziej od debiutu. A to dlatego, że tu nie ma już złudzeń. Tu jest po prostu kawał dobrego disco i seksowny głos Sama. Spójne i jasne brzmienie. A jeśli nawet Sparro zbacza w stronę electropopu („Hearts like us”, który ma tak elektroniczny początek, że ach… oraz „I wish I never met you”), to i tak należy pamiętać, że jego serce zarezerwowane jest dla soulu. A najpiękniej jest wtedy, gdy łączy to z elektroniką, jak w fantastycznej balladzie „Shades of Grey” czy tytułowym, zmysłowym „Return to paradise”.
P.S.
Płyta ma fantastyczną okładkę. Aż żal, że Sam jest gejem…