De/Vision – „Rockets and Swords”

27 września 2012
czwartek, godz. 18:19

De/Vision to od lat jeden z moich ulubionych zespołów synthpopowych. Nie powiem, że czekam z niecierpliwością na każdy ich kolejny album, ale z chęcią sięgam po ich wydawnictwa. A wydają je w miarę regularnie. Problem z D/V polega jednak na tym, że od dawna melodie, które w synthpopie są moim zdaniem bardzo ważne, schodzą na drugi plan. Pierwszy zaś zajmuje produkcja. Ogromnym przeskokiem w ich twórczości była płyta „Void”, na której brzmieli soczyście jak nigdy wcześniej. Z czasem jednak ta soczystość brzmienia zdominowała muzykę. Fantastyczna produkcja wysunęła się na czoło, same zaś utwory stały się jakby nieco mniej ważne. Zdarzały im się wprawdzie „momenty”, ale ogólnie szalone bogactwo dźwięków sprawiało, że poszczególne utwory zlewały się w jedną całość, a kolejne płyty niewiele się od siebie różniły. Wydaje się, że „Void” dźwiękowo był szczytem ich możliwości.
„Subhumana” jeszcze trochę słuchałam, myśląc o „Noob” nie potrafię sobie przypomnieć żadnej piosenki, natomiast na „Popgefahr” wiem, że było „Rage”, którego zdarzało mi się słuchać, oraz „Time To Be Alive” ale tylko dlatego, że zajrzałam wczoraj do Wikipedii. Ostatnią płytę zapamiętałam jako lekką zwyżkę formy zespołu. Mniej było smętów, a wreszcie więcej utworów, przy których można potupać nóżką. Tak przynajmniej zapisała się w mojej pamięci. Podobnie rzecz ma się z najnowszym dziełem Niemców, obdarzonym straszną okładką, przywodzącą na myśl raczej gry komputerowe, w których chodzi o zabicie jak największej ilości czegokolwiek, niż wizytówkę całkiem fajnej i miłej muzyki. Oczywiście i tym razem nie można się spodziewać żadnej rewolucji. De/Vision brzmi jak to De/Vision ma w zwyczaju. Produkcja jest oczywiście nienaganna, pełna elektronicznych wygibasów, które jednak tylko czasami wychodzą poza utarte schematy synthpopu.
Płyta zaczyna się ładnie, elektronika nie atakuje słuchacza od razu całą swoją mocą. Otwierający krążek „Boy Toy” niespiesznie wprowadza w nastrój i bardzo zgrabnie przechodzi w ciepły i miły dla ucha „Superhuman”. Tu już mamy energię (taką na miarę zespołu). To taki typowy, melodyjny kawałek D/V w całkiem szybkim tempie z łatwo wpadającym w ucho syntezatorowym motywem. Pokazuje to, co w synthpopie najlepsze i co stanowi o jego istocie, czyli mówiąc wprost po prostu synth i pop – jest tu i elektronika i melodia. Po przesłuchaniu całości dochodzę do wniosku, że jest to najbardziej przebojowy fragment płyty i może stać się kolejnym szlagierem zespołu. Po nim następuje pierwszy z wolniejszych kawałków – „Beauty of decay” ze swoim hałaśliwym i masywnym refrenem. Łez z oczu jednak nie wyciska. Kolejny, singlowy „Brotherhood of man”, na tle całości jest zdecydowanie najsłabszym ogniwem. Jest słaby nawet bez jakiegokolwiek odniesienia. Początkowa gitara a wraz z nią bit, przywodzą na myśl leciutko „Policy of truth” Depeche Mode, ale to naprawdę bardzo delikatne i szybko umykające skojarzenie. W brzemieniu wiele się nie dzieje. Muzyka jest słaba, refren jest kiepski a kobiecy featuring niczego w tym temacie nie zmienia. Wieje nudą rodem z „Two”. Jak dla mnie zupełnie zbędny utwór na płycie. Tym bardziej niezrozumiała wydaje mi się decyzja o wyborze właśnie tego, najmniej reprezentacyjnego utworu, na wizytówkę albumu. Ale z drugiej strony może jest w tym jakiś plan – może i mniej osób kupi płytę przez tak słaby singiel, ale za to ci, którzy kupią, na pewno się nie rozczarują. Ba, będą mieli całkiem miłą niespodziankę. Na szczęście złe wrażenie po „Brotherhood of man” zaciera następujący po nim „Stargazer”. Tu mamy i bit, i melodię, i elektroniczny motyw, który łatwo wpada w ucho. Refren jest wprawdzie nieciekawy, ale utwór ratuje wspomniany motyw, nadając mu jakiś charakter, którego zupełnie pozbawiony jest „Brotherhood…”. W sumie „Stargazer” mógłby być instrumentalem. Im dłużej go słucham, tym bardziej dochodzę do wniosku, że fragmenty, w których nie słychać Steffena, brzmią najlepiej. I gdy tak się zamyślam, ciszę przerywa wręcz agresywny początek „Binary soldier”. Dość mocny i rytmiczny kawałek jak na D/V z bardzo fajnym, gorzkim, oldschoolowym rifem o lekko azjatyckim klimacie i tępym, motorycznym bitem – dobrze nadaje się na parkiet. Szkoda, że ten motyw pojawia się tylko na początku i na samym końcu. Później następuje wytchnienie w postaci „Want to believe”. Utwór nazwałabym nie tyle wolnym, co powolnym. Wydaje się, że kroczy powoli, z trudem, ciągnąc za sobą jakiś ogromny ciężar. Refren jest jednocześnie i przytłaczający i lekki. Zupełnie jakby Steffen bardzo chciał uwierzyć, ale coś mu nie pozwala, ciągnie go w dół i nie pozwala rozwinąć skrzydeł. Czuję w tym utworze uwięzienie. Chęć i niemoc. I choć utwór nie jest wybitny, tworzy to razem niezmiernie ciekawy efekt zgrania muzyki i produkcji z tekstem.
Kolejny – „Bipolar” zdumiał mnie. Brzmi bowiem zupełnie jak Depeche Mode z czasów „Some great reward”. Trochę tu i „Stories of old” i „Blasphemous rumours”. D/V jeszcze nigdy nie zbliżyli się aż tak bardzo do swoich mentorów. Muzycznie do geniuszu Martina Gore’a jednak sporo im brakuje. Pod koniec natomiast mam wrażenie, że rytm zacznie przyspieszać do szalonego tempa, podobnie jak w „Music people” IAMX. Następny w kolejce, „Mystified” znów brzmi jak inspiracja kimś innym. Tym razem początek nasuwa lekkie skojarzenia z And One w swoim najlepszym, EBMowym wydaniu. Elektroniczny motyw, złożony z urywanych dźwięków w środku piosenki staje się gęstszy i zbliża się do futurepopu spod znaku Assemblage 23 czy Neuroticfish. Refren z kolei cofa nas o kilkanaście lat do czasu pierwszych płyt De/Vision. Jest lekki, dość wysoki i nieco pretensjonalny. To jednak nie koniec wspomnień. „Running all night”, drugi po „Superhuman” najweselszy kawałek na płycie, brzmi jak dopracowane demo jednego z pierwszych, nigdy nie wydanych utworów zespołu. Choć refren znów nie jest zachwycający, wpada w ucho. Największa niespodzianka czeka jednak na końcu, w postaci bonusów. Czegoś takiego u D/V chyba jeszcze nie było. „Kamikaze” brzmi troszkę jak Melotron („Menschenfresser”), inspirujący się Kraftwerk (zwłaszcza „Das Model”) i puszczający do słuchacza oko niczym Trio w swoim „Da da da”. To wybitnie niemiecka piosenka. Elektronika stricte niemiecka. Piosenka jest skoczna, figlarna, w jakimś sensie zabawna, ale i zadziorna. Taki koncept-song. Wszystko tu do siebie pasuje. I brzmienie, i język, i bardzo fajny – bardzo niemiecki – sposób melorecytacji. Bardzo zgrabny utwór.
Edycja limitowana płyty zawiera jeszcze jeden utwór – „Bedbugs (a modern lullaby)”, który bardzo zgrabnie przechodzi z wolnej, rozmarzonej tradycyjnej kołysanki w „nowoczesną” kołysankę z bitem i wokalem Steffena. D/V bawi się koncepcją tego typu utworu, dodaje rytm, momentami nawet etniczne bębny i tym samym daje ostatnią szansę do potupania nóżką, pozwalając jednocześnie na wyciszenie. Bardzo ładne zakończenie płyty.
Jak zatem podsumować całość? „Rockets and swords” to zgrabna, perfekcyjnie wyprodukowana płyta synthpopowa, z kilkoma fajnymi melodiami i kilkoma wpadającymi w ucho motywami. Nic nie rzuca na kolana, ale ogólnie jest w porządku. Nadaje się i do pracy, i do komunikacji miejskiej, i wybiórczo także na imprezy. Płyta jest żywa i to dobrze, bo nie lubię smęcącego De/Vision. Utwory są naprawdę równe. Dobrze się słucha całości. Bez zachwytów, ale z aprobatą powiem – D/V nagrali udany album. Prawdziwym weryfikatorem będzie jednak czas. Czy za dwa, trzy lata, przy okazji wydania kolejnego albumu, nie powtórzy się historia z „Popgefahr”, „Noob” i „Superhuman”, gdy nie będę mogła sobie przypomnieć nic z zawartości „Rockets…”?

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
27.09.2012, godz. 18:19, czwartek
Kategoria: Recenzje, Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»