Selector Festival 2010

9 czerwca 2010
środa, godz. 19:18

de-mo: Rok temu zapytałam, co Cię przyciągnęło na pierwszą edycję Selector Festival. Gdybym w tym roku to ja miała odpowiedzieć na to pytanie, sprawiłoby mi to ogromną trudność. Właściwie pozostałoby tylko jedno nazwisko, w dodatku człowieka, którego koncert już widziałam – Calvin Harris. Tak więc w tym roku obyło się bez stresu żeby na wszystko zdążyć, żeby stać blisko, żeby udało się wystać w ogóle. Ale jednocześnie zabrakło mi trochę emocji.

newman: To niesamowite, jak można jechać na festiwal bez żadnych muzycznych zobowiązań i …wyjechać z niego oczarowanym niemal każdym koncertem. Ale nie uprzedzajmy faktów. Selector Festival otworzył sezam tegorocznego lata, które zdaje się nie będzie miało końca.

de-mo: W tym roku nastawiłam się na chodzenie. Trochę tego, trochę tamtego. Dziubałam koncerty po troszku. Dlatego też bardzo podobało mi się tegoroczne rozmieszczenie namiotów – tuż obok siebie. Idealne rozwiązanie żeby bezproblemowo krążyć i nie zmarznąć o zmroku.
Główny to Cyan Stage (zwany niebieskim) – tam występowały gwiazdy, tam były gitary. Drugi to Magenta Stage (różowy), gdzie królowały bity. Oprócz tego był jeszcze mały namiocik Burn Energency Zone, gdzie prym wiedli DJe i do którego zawitałam właściwie tylko raz – na koncert D4D & Loco Star Orchestra. I choć po jakichś trzech utworach wybyłam w inne miejsce, muszę przyznać, że to był bardzo przyjemny występ, a pani z Loco Star – Marsija, o dość konserwatywnym looku (tego wieczora), który skojarzył mi się z moją nauczycielką angielskiego z liceum, zachwyciła mnie swoim wokalem – nie tylko umiejętnościami, ale przede wszystkim barwą głosu. To lubię.

de-mo: Cyan Stage kojarzy mi się z gitarami z powodu trzech zespołów: Friendly Fires, Delphic i Metronomy. Każdy z tych trzech koncertów był dobry na swój sposób, ale żaden mnie nie porwał. Wszystko zlało mi się wręcz w jedną całość. Gitary okraszone elektroniką… W wykonaniu Friendly Fires gitary i elektronika grały razem, pan wokalista zaś dość mocno świczył ruchy biodrami. Usłyszałam także, że powinna go zastrzelić fashion police, ale ja akurat nic złego w jego stroju nie zauważyłam. Cóż, albo nie mam gustu, albo nie wyglądał aż tak źle ;-).

newman: Przez płytę nie potrafiłem się przedrzeć w całości, zawsze było jakieś ‚ale’, ale w piątek dali radę. Oczarowali mnie, i choć zdaję sobie sprawę z tego, że koncert nie był wybitny, to sprawili, że po płytę sięgam teraz z większą radością. Zdecydowanie koncertowe zwierzęta z wokalistą na czele. Plus za dęciaki 🙂

de-mo: Delphic – nadzieja brytyjskiej muzyki 2010 (BBC Sound of 2010 – miejsce trzecie) nie zachwyciła mnie na koncercie bardziej niż na płycie. Swoją drogą płyta również mnie nie zachwyciła. Niby jest ok, ale ja nie widzę w tej muzyce nic odkrywczego. Od FF różnili się koncertowo jedynie ruchem scenicznym – więcej statyczności, oraz użyciem elektroniki,która w przypadku Delphic przypierała formę długich solówek rozpoczynająco-kończących poszczególne utwory.

newman: Niby Ok, jak w przypadku FF, ale….czegoś zabrakło, tam był szał, była pewna dawka mocy=magii, tu był przystojny wokalista i przeciąganie do granic możliwości numerów. Jak zabawy gałkami lubię, tak tu wprawiły mnie w obojętność. Ni to New Order, ni… no właśnie. Rozczarowanie.

de-mo: Wreszcie Metronomy – najbardziej nieruchomi na scenie, za to rzucający największą liczbą tekstów, zwłaszcza abstrakcyjnych, w stronę publiczności, zapisali się w mojej pamięci jako panowie ze świecącymi krążkami na piersi. Dziwne akcesorium. Muzycznie trudno ich określić. Było tanecznie, gitarowo, trochę elektronicznie, nieco psychodelicznie i ogólnie abstrakcyjnie. Z tych trzech koncertów to ten ostatni wywołał najwięcej podskoków publiczności. Ba, nawet śpiewy.

newman: Metronomy. Znów pełne nieporozumienie na linii ja – płyta. I najmilsze zaskoczenie festiwalu. Znów pachniało New Order, pachniało OMD (klawisz!!), ale miało to ręce i nogi, i brzmiało swieżo jak miasto po burzy 🙂 Joseph Mount, wokalista i lider grupy robił co mógł, żeby zdobyć przychylność publiki: przepraszał, że dopiero teraz trafili do Polski, przekomarzał się i chwalił (a publiczność licznie zgromadzona w namiocie szalala od pierwszych dźwięków). Ale to nie on był gwiazdą zespołu, ani Anna Prior zza bębnów, tylko Gbenga Adelekan – basista z falsetem, który wywołał ciarki na ciele.

de-mo: O tak, basista wyglądał jak żywcem wyjęty z lat 70tych. Tylko afro mu brakowało 😉

newman: Nietuzinkowa grupa, i znów teraz inaczej patrzę na płyty i remiksy zespołu (polecam remix „Happiness” Goldfrapp), ale elektroniką podszyty koncert zdecydowanie wygrywa z płytami. Czekam na powrót Metronomy do Polski, żeby mieli okazję napić się prawdziwego polskiego piwa 🙂

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

de-mo: Głównymi gwiazdami niebieskiego namiotu byli Thievery Corporation, Calvin Harris i Faithless.

newman: Thievery Corporation – lata świetlne minęły od czasu, kiedy słuchałem takiej muzyki. Ich koncertu obawiałem się, nastawiałem na chillout i ucieczkę z namiotu po pierwszych utworach. Nic bardziej mylnego: weszliśmy do namiotu po dwóch numerach i …jeszcze przed zajęciem z góry upatrzonych pozycji gibałem się jakbym był fanem TC od zawsze. Elektroniką podszyte show, oparte na sitarze, ale przede wszystkim na basie, z kilkoma wokalistami, w tym niesamowitą LouLou, dało piorunujący efekt. Jeśli czegoś zabrakło to Perry’ego Farrella i „Revolution Solution”. A przecież można było innym glosem to zaśpiewać, dało się 🙂
Do tego cały chodzący namiot. Nie będę rozwodził się o muzyce TP, ale…koncert ani na moment się nie nudził, i nie chciałem, och jak bardzo nie chciałem wychodzić do drugiego namiotu (magenta stage)…

de-mo: Cóż, ja mam nieco inne odczucia. Przy całym moim uwielbieniu dla easy listening, trip hopu, downtempo itp. niestety nie jestem miłośniczką Thievery Corporation. Ich muzyka po prostu do mnie nie trafia. Mówiąc krótko – nudzi mnie. Trzeba jednak przyznać, że live zrobili wszystko, by nie było nudno. Sprawiła to przede wszystkim masa gości – aż cztery wokalistki i para czanoskórych wokalistów wprowadzili bardzo potrzebny element różnorodności. Do tego basista, który co kilka utworów wymieniał gitarę na sitar (a przynajmniej tak wyglądał ten instrument). Aczkolwiek zdania o ich muzyce po koncercie nie zmieniłam.

de-mo: Najbardziej wyczekiwanym przeze mnie wykonawcą (jeśli w ogóle można powiedzieć, że na kogoś czekałam) był Calvin Harris. Jego koncert na Orange Warsaw Festiwal we wrześniu ubiegłego roku uważam za jeden z najlepszych koncertów 2009, na jakich byłam. I choć pierwszy podobał mi się bardziej, trzeba przyznać, że Calvin dał radę. Było skocznie, było mocno. Na żywo potrafi wyciągnąć ze swej muzyki to, co najlepsze, podrasować bity i podkręcić basy tak, żeby pieściły uszy. Tak właśnie powinno się grać koncerty. Dodatkowo Calvinowi towarzyszyła bardzo sympatyczna pani w charakterze chórku. Jednym słowem rozwija się chłopak. I co z tego, że niektórzy uważają jego muzykę za prymitywną 😉

newman: To jedyny koncert, który zdecydowałem się obejrzeć spod barierek, czego nie żałuję. Elegancik plus piekielna moc plus wspomniana wcześniej wspomagająca wokalistka i tłusty bit. Wyskakałem się za całe ostatnie pół roku.

de-mo: Jak już o „prymitywnych” bitach mowa – spojrzenie na Magenta Stage. Zajrzałam tam po raz pierwszy przy okazji koncertu Uffie – dziewczyny, która od pięciu lat wydawała swój debiutancki album, skutkiem czego w sieci można znaleźć masę porównań do jednej z ostatnich gwiazdek popkultury – Ke$hy. Tymczasem Uffie jest zupełnie inna – przede wszystkim melorecytuje (jest w tym o wiele, o wiele mniej śpiewu niż u Ke$hy), używa o tonę więcej elektroniki i generalnie jest o wiele bardziej skomplikowana. A przy tym jej sposób bycia na scenie to połączenie uroku i zalotności z odrobiną pieprzyku. Uffie wije się wokół stołka, bawi się włosami, flirtuje z publicznością. A przy takim performensie i muzyka lepiej wchodzi 😉


de-mo: Uffie zaczęła dla mnie na Selectorze pasmo bitów, jednak ich królami zostali Bloody Beetroots Death Crew 77, wspomagani przez Booka Shade i Boys Noize.
Muszę przyznać, że to występ Włochów zrobił na mnie największe wrażenie (zwłaszcza na początku, gdy weszłam do namiotu) i są oni dla mnie odkryciem Selectora. Nie ma co ukrywać – wielbiciele gitar mieliby używanie. To była czysta rąbanka. Szał ciał. Mega dyskoteka. House, electro, hardcore punk. Elektronika i bity, bity, bity. Jednym słowem moc. Nawet gdy o tym piszę puls mi przyspiesza.

newman: Miazga. Kiedy już się wyrwałem ze szponów world music i oparów różnych kadzidełek (Thievery) to dostałem to, com chciał. Bit, ściany niezidentyfikowanych dźwięków, noise, noise, noise. Pełna wiksa. Szacun.

de-mo: Z kolei panowie z Booki dali po prostu profesjonalny występ. Było skocznie, basy dźwięczały mocno a co jakiś czas dało się usłyszeć melodię. Nie może mi tylko wyjść z pamięci Walter Merziger – człowiek odpowiedzialny za wszystko, oprócz perkusji – śpiewający jedną z moich ulubionych piosenek zespołu, „Charlotte”. I niestety nie jest to miłe wspomnienie. O ile mocno komputerowy wokal na płycie brzmi w porządku, o tyle na koncercie, z twarzą Merzigera storzył w mojej głowie obraz, no cóż, wiochy. Nie wiem czemu właściwie tak się stało… Może to (przepraszam za określenie, ale naprawdę nie znajduję lepszego) pierdołowaty wygląd Waltera, może jego uśmiech, który bardzo mi nie pasował do muzyki, nie wiem. Ale chyba trochę żałuję, że nie stałam bardziej z tyłu. Zdaje się, że to pierwszy koncert w moim życiu, gdzie wrażenia wizualne i jakieś urojone skojarzenia wpłynęły na ocenę całości. Cóż, nigdy nie twierdziłam, że jestem obiektywna.

de-mo: Wreszcie na zakończenie działu bitowego pozostało Boys Noize – właściwie bardziej występ DJski niż koncert. Niestety, z przyczyn ode mnie niezależnych, wysłuchałam jedynie jakichś trzech utworów. Ale pamiętam, że było naprawdę fajnie. Ludzie skakali, wymachiwali rękoma a gdy z głośników popłynął remix „Personal Jesus” Depeche Mode (w pierwszej chwili pomyślałam, że to tylko jeden sampel, bo nie spodziewałam się, że Alexander Ridha zagra całość) dało się nawet słyszeć chóralne odśpiewanie refrenu. A przynajmniej tak mi się zdawało…

newman: Miazga, choć nie było mi dane zobaczyć do końca, choć….usłyszeć na zakończenie (swoje zakończenie) festiwalu jeden ze swoich ulubionych remixów Depeche Mode – „Personal Jesus (Boys Noize Rework)” to idealne zwieńczenie dwóch dni bez zobowiązań ale z ucztą dla uszu. Pomijając oczywiście prawie siedmiokilometrowy powrót do domu 🙂

de-mo: I wreszcie powrót do Cyan Stage i wisienka na torcie – Faithless, niekwestionowana gwiazda i najbardziej trawiasty koncert festiwalu 😉

newman: Właściwie niczego się nie spodziewałem, i dobrze bo dzięki temu znów (który to raz w ciągu tych dwóch dni?) dałem się zaskoczyć, i przyjąłem na klatę wszystkie dźwięki. Wyskakałem, wytańczyłem swoje i dostałem dokładnie to, co najlepsze. Dzięki czemu dopiero po koncercie poszedłem na wyczekiwany Boys Noize, choć plan zakładał żeby zdezerterować po kilku najulubieńszych numerach. Maxi Jazz jest Bogiem!

de-mo: Nie jestem i nigdy nie byłam fanką Faithless. To kolejny zespół, którego muzyka mija się nieco z moimi preferencjami, choć muszę przyznać, że jest o wiele, wiele bardziej różnorodna i mniej klubowa niż myślałam przez lata. Sam koncert również mnie zaskoczył, a dokładnie zaskoczył mnie Maxi Jazz. Zawsze mi się wydawało, że jest o wiele bardziej statyczny na scenie, tymczasem skakał niczym Calvin Harris (tylko oczywiście w swoim stylu). A Sister Bliss, która była niestety dość daleko od miejsca, w którym stałam, wyglądała fenomenalnie. Świetna sukienka, fajne włosy i te ruchy. Chyba lubię kobiety za klawiszami. I choć „Insomnia” oraz „God is a DJ” były jednymi z najbardziej znienawidzonych przeze mnie kawałków w latach 90tych, fajnie było, po latach, usłyszeć je na żywo.

newman: Dla niektórych było za drogo, za mało gwiazd, za dużo ludzi, za głośno, za mało miejsc do siedzenia, za duże kolejki po piwo, za bardzo paypass, a ja jestem wniebowzięty, że jest jedna agencja koncertowa na którą mogę liczyć. AlterArt sprawia, że tłum wielotysięczny jest niestraszny, że można stanąć w tyle namiotu i cieszyć się koncertem jak z pierwszego rzędu, że nie trzeba psioczyć na nagłośnienie, i można być pewnym, że w przyszłym roku znów zaskoczą składem. Będę tam.


autor: //
09.06.2010, godz. 19:18, środa
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»