10. Hey – „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” / Moderat – „Moderat” / Simian Mobile Disco – „Temporary Pleasure”
Z miejscem nr 10 problem: bo i płyta Hey, i Moderat i powinny się w jakimś takim zestawieniu znajdować.
9.Black Light District – „Simplifications”
Dowód na to, że w Polsce mogą powstawać światowe płyty.
8.Franz Ferdinand – „Tonight: Franz Ferdinand”
Bo to nie jest tylko indie zespół. Utworem „Lucid dreams” udowodnili, że stać ich na dużo, dużo więcej, i być może ich miejsce w historii dopiero powstanie.
7. Health – „Colors”
Przykład, że hałas bywa melodyjny. A ja lubię hałas.
6.Placebo – „Battle for the sun”
Najlepszy, najbardziej spójny album od czasu „Black Market music”.
5. Kult – „Hurra”
Kazik ze swoim zespołem wrócił. To nie jest płyta wybitna, ale od nich nie można oczekiwać już płyt wybitnych. Płyta jest tylko i aż świetna, brzmi świeżo i brak waltorni tylko ten efekt potęguje.
4.Metric – „Fantasies”
Emily Haines ma barwę głosu, która mnie przyciąga. Do tego fajne piosenki i w rezultacie album, od którego przez dłuższy czas nie mogłem się oderwać.
3. La roux – „La roux”
Ejtisowa płyta, która nie mogłaby powstać w dekadzie Jaruzelskiego i Gorbaczowa. Miazga. Każda piosenka ma klimat, swoje emocje + uzależniający wokal.
2. Depeche Mode – „Sounds of the universe”
Ta płyta to encyklopedia współczesnych dźwięków. Depesze wywrócili do góry nogami wyobrażenia fanów o nich, postawili na swoim, nagrali kosmiczny album, niemal concept-album, i wygrali.
Ps. A wśród bonus-tracków jest jedna z najlepszych ich piosenek w historii (Oh well)
1. Morrissey – „Years of refusal”
Morrissey wrócił z siłą wodospadu. Jeszcze nigdy nie był tak pogodzony ze sobą i agresywnie nastawiony do świata. A ja nie spodziewałbym się, że zobaczę dwa koncerty z pierwszego
rzędu, dokładnie mając naprzeciw Morrisseya.