Bryan Ferry – 28.05.2017

30 maja 2017
wtorek, godz. 00:03

Są takie koncerty, podczas których uśmiech nie schodzi z twarzy. U mnie taką reakcję wywołuje Bryan Ferry. Co tu dużo mówić, kocham go, naprawdę. Jest ze mną od 17 lat (dłużej niż Depesze), mam na półce całą jego dyskografię (solową i z Roxy Music), w moim salonie wisi jego plakat, byłam na trzech jego koncertach w Polsce (wiem, wiem, prawdziwy fan jeździ też za granicę, ale umówmy się, że nie jestem aż tak odważna) i mam trzy jego koszulki, napisałam dla niego piosenkę a jego pierwsza płyta, którą dostałam (zabawna historia, bo stało się to przez przypadek) jest jedną z płyt mojego życia i na wiele, wiele lat zastąpiła u mnie w domu kolędy.
A więc stało się tak, że ni stąd ni zowąd Polska znalazła się na trasie Bryana. Trasa to dziwna, bo promocja jego ostatniej płyty, „Avonmore”, dobiegła już najwyraźniej końca. Teraz Bryan gra po trochu wszystkiego, ale koncentruje się głównie na rzeczach starych. Aż 15 spośród 25 utworów stanowiły piosenki nagrane przez Roxy Music (swoją drogą była najbogatsza setlista ze wszystkich moich koncertów Bryana). Reszta to covery, które Bryan nagrał solo oraz jego autorski materiał. Set zmienia nieczęsto, więc można się było zawczasu przygotować. I tym razem (tak samo pisałam po koncercie w Warszawie) nie był to mój set marzeń, zwłaszcza słuchany w wersjach studyjnych. Ale ale – koncert rządzi się własnymi prawami. Na żywo nawet te piosenki, które słuchając płyty omijam, brzmią fantastycznie. Do tej pory jakoś umykała mi obecność „The main thing” w dyskografii Roxy, tymczasem w wersji live to była taka petarda, że ledwo mogłam usiedzieć na miejscu (zresztą przez cały koncert miałam ten problem i bardzo ubolewałam nad faktem, że sala w ICE jest miejscem, w którym się siedzi). Przy tej okazji wspomnę, że siedziałam wręcz nieprzyzwoicie blisko. Bilet kupowałam przez aplikację mobilną Ticketmaster i to ona mnie tak usadziła (w aplikacji nie było możliwości samodzielnego wyboru miejsca). W pierwszej chwili usiadłam w drugim rzędzie, myśląc, że to to samo, co rząd B. Jakież więc było moje zdumienie kiedy zorientowałam się, że mój rząd znajduje się w tej dziwnej dostawce tuż pod sceną. Pamiętam, że w Sali Kongresowej było podobnie – jakby ktoś naprędce dostawił kilka pierwszych rzędów dla super VIPów, którzy lubią zadzierać głowy do góry (w takim rzędzie siedzieli wtedy Izabela Trojanowska i Tomasz Kammel, a ja wcale im nie zazdrościłam). Koniec końców bliskość Bryana była elektryzująca. Eh, ja się chyba w nim naprawdę zakochałam.
Wracając jednak do otwarcia koncertu. W Warszawie zaczęło się powoli, spokojnie i tajemniczo. Zadymiony „I put a spell on you” zmysłowo wprowadził w nastrój. Pamiętam, że cholernie mi się podobało. Teraz otwarcie było diametralnie różne. Tuż obok mnie pojawiła się para chórzystów – on, prosto z Nowego Jorku, skrzyżowanie Little Richarda z Princem w lakierkach i błyszczącej marynarce i ona- kobieta o tak zwanych soczystych kształtach i nieziemskich nogach. Gdy tylko rozległa się perkusja, oni swoimi ruchami dodatkowo podkreślali potęgę utworu. Czuć było prawdziwą moc. To było tak dynamiczne, że nogi same rwały się do tańca. A gdy pojawił się mistrz ceremonii, na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech i nie zniknął aż do końca.
Chociaż siedziałam tuż pod sceną, paradoksalnie materiałów foto-video mam jak na lekarstwo. Zaraz po wejściu do ICE można było zobaczyć taką oto tabliczkę:

Wiem, to pewnie bezczelne robić zdjęcie zakazowi robienia zdjęć, ale cyknęłam je już po koncercie.

Co innego, gdy zabrania organizator, a co innego, gdy prosi artysta. Miałam zamiar uszanować jego wolę, chociaż bardzo szybko dotarło do mnie, że wspomina tylko o komórkach, a nie o aparatach (co zresztą w pełni rozumiem – też nie lubię robienia zdjęć komórką). Natomiast tuż przed samym koncertem pan ochroniarz powiedział, że nie można robić zdjęć…z lampą. A bez lampy? – spytałam. Nachylił się do mnie i odparł: „Tak, żeby nikt nie widział”. To było dla mnie jak błogosławieństwo, aczkolwiek postanowiłam nie nadużywać niczyjego zaufania. Ostatecznie scena patrzy. Nie chciałam, żeby Bryan widział mnie wciąż za obiektywem aparatu. Dlatego też postanowiłam w dużej mierze zrezygnować z zapisywania wszystkiego na przyszłość na rzecz teraźniejszości. I pogodziłam się z tym. Ostatecznie mam już sporo jego zdjęć i nagrań. Zatem, mimo wcześniejszych planów, zrezygnowałam ze „Slave to love”, które zabrzmiało jako drugie. Dzięki temu mogłam się pobujać w fotelu (jak to głupi brzmi kontekście koncertu) i pośpiewać. Następnie rozbrzmiał jeden z czołowych szlagierów Roxy Music- „Ladytron”. Po raz pierwszy słyszałam go na żywo. Po nim dynamiczny „Out of the blue”, podczas którego dałam się wciągnąć w wyklaskiwanie rytmu. Tak, naprawdę nie mogłam usiedzieć w miejscu. Dalej trochę się uspokoiło. Doskonale pamiętam „Bitter-sweet” z Warszawy z piękną, błękitną wizualizacją. Tym razem wizualizacji nie było i w ogóle było skromniej (aczkolwiek dyskotekowa kula robiła wrażenie). Nie było więc także tancerek ani błyszczących marynarek. Bryan był ubrany skromnie – po prostu w ciemne spodnie, koszulę i marynarkę. W oczy wyraźnie rzuciło mi się to, że schudł (choć zauważyłam to już jakiś rok temu). Posturą przypomina teraz siebie z początków kariery, ale na szczęście nie jest jeszcze zbyt szczupły. Natomiast zdecydowanie przybyło mu siwych włosów. I chociaż wciąż wykonuje charakterystyczne dla siebie taneczne ruchy, znacznie częściej siada przy klawiszach. No ale hej – w końcu ma już prawie 72 lata. Tyle lat a mimo to jego charyzma, elegancja i styl bycia zdecydowanie nie wskazują na jego wiek.
Następny po „Bitter-sweet” utwór prawie doprowadził mnie do łez wzruszenia. Pamiętam jak w 2008 roku marzyłam, by Bryan zagrał coś z mojej ukochanej płyty „As time goes by”, od której wszystko się dla mnie zaczęło. I w końcu, po 9 latach, doczekałam się, choć wcale już na to nie liczyłam. „Where or when” – to jeden z tych utworów, którego każdą nutę i każde słowo znam na pamięć. Śpiewaliśmy więc razem. Byłam naprawdę totalnie oczarowana. Zabrzmiało identycznie jak na płycie. To naprawdę było spełnienie moich marzeń, nawet jeśli było kilka innych utworów z „As time goes by”, które lubię bardziej.

Po „Where or when” zagrano obowiązkowego Boba Dylana – tym razem „Simple twist of fate”. Akurat nie jestem fanką okresu „Dylanesque”, więc zdecydowanie więcej przyjemności przyniosły mi kolejne utwory na wyciszenie – chyba najbardziej nastrojowa część koncertu, gdy jeden po drugim zabrzmiały „A waste land” i „Windswept”. To jest właśnie klasyczny Bryan – taki, jakiego najbardziej lubię. Na chwilę podkręcono nieco tempo za sprawą „Bete Noire” na sterydach, które dzięki mocniejszej sekcji rytmicznej bardzo dużo moim zdaniem zyskało, a później znów nastąpiło wyciszenie w postaci przepięknego i najsmutniejszego w całym secie utworu „Zamba”. Po części złożonej z solowych utworów Bryana zabrzmiały dwa kawałki znane z twórczości Roxy Music – „Stronger through the years” oraz „Like a hurricane”. Następnie nastąpiła bardzo długa część instrumentalna w postaci „Tary”, która została wydłużona tak, że starczyło miejsca na dwie solówki oboju, jedną pianina i jedną gitary. Jorja Chalmers zagrała przepięknie, zwłaszcza tę pierwszą, właściwą część utworu. Czekałam na „Take chance with me”, które powinno zabrzmieć po „Tarze”, ale tu spotkała mnie niespodzianka w postaci „Tokyo Joe”. Bardzo fajny i dynamiczny kawałek, ale nie znam go aż tak dobrze, nad czym nieco ubolewałam podczas koncertu. To była przedostatnia piosenka z solowej dyskografii Bryana w krakowskim secie. Resztę stanowiły już utwory Roxy. Po klasyku „Re-make/Re-model” przyszła w końcu pora na utwór, na który zdecydowanie najbardziej czekałam. Piosenka, którą po raz pierwszy tak naprawdę usłyszałam w programie telewizyjnym o Roxy Music i właśnie pewnie dlatego, że od razu został mi wytłumaczony jej sens i przytoczone fragmenty tekstu po polsku, zrobiła na mnie wtedy piorunujące wrażenie. Słowa, muzyka, aranżacja, wykonanie i wzrok Bryana na tamtym nagraniu – pusty i beznamiętny – poraziło mnie to wtedy i poraża po dziś dzień. No i doczekałam się. Usłyszałam najbardziej wstrząsający moim zdaniem utwór Roxy Music – „In every dreamhome a heartache”. I znów wyśpiewałam z Bryanem każdą nutę. Kolejne spełnienie marzeń.

Po Dreamhome nastrój uległ diametralnej zmianie za sprawą „If there is something”, które na żywo zabrzmiało o wiele lepiej (i mniej naiwnie) niż w wersji studyjnej, za którą nie przepadam. A później koncert wszedł w decydującą fazę – czyli same hity. „More than this” – och, jak bardzo, bardzo miałam ochotę podnieść się wtedy z miejsca, „Avalon” – zawsze w duecie z „More than this” i w końcu „Love is the drug”, podczas którego już nikt nie był w stanie usiedzieć. Pamiętam, że Warszawa wstała dopiero na samiutki koniec, Kraków na szczęście ruszył się wcześniej. Ale i mam wrażenie, że w Krakowie „Love is the drug” zabrzmiało po prostu mocniej. Pierwsze rzędy (nie wiem jak dalej) ruszyły w tan, a ja znów mogłam sobie pośpiewać głośno i bez żadnych zahamować (co w Warszawie było niemożliwe, bo bawiłam się w filmowca). To była po prostu czysta przyjemność. Na szczęście nikt nie zmusił mnie już do ponownego zajęcia miejsca siedzącego. Taneczny nastrój podtrzymała „Virginia Plain”. W 2008 roku nikt nie krzyknął na końcu tytułu, tym razem było o wiele lepiej (choć w sumie i tak najlepiej w tamtym momencie słyszałam samą siebie). Muszę przyznać, że zdecydowanie polubiłam ten utwór na przestrzeni lat. Szkoda tylko, że solówka została skrócona. Dalej przyszedł czas na kolejną koncertową bombę – „Let’s stick together”. W Warszawie chodziła wtedy cała sala, a ja dopiero wtedy doceniłam ten utwór i bardzo żałowałam, że go nie uwieczniłam. Nastawiałam się na kręcenie w Krakowie, ale ostatecznie darowałam sobie z wyżej wymienionych powodów. Za to świetnie się bawiłam, podobnie zresztą jak na „Do the strand”, które zastąpiło w secie „Editions of you”. I w sumie dobrze, bo tego jeszcze na żywo nie słyszałam. Koncert zakończył się jednym z moich ulubionych coverów – „Jealous guy”, który poznałam dzięki pewnemu filmowi na początku lat 90-tych. Troszkę brakowało mi tej charakterystycznej perkusji znanej z wersji studyjnej, ale i tak było pięknie. I nawet się nie zorientowałam kiedy Bryan zniknął ze sceny. Jakoś nie zdążyłam mu pomachać na pożegnanie. Ale za to klaskałam tak mocno, jak chyba nigdy dotąd.
Mam nadzieję, że mimo niewielu zdjęć i filmików (jednak nie potrafiłam się powstrzymać, aczkolwiek kręciłam z tak wielkiego ukrycia, w ogóle nie spoglądając na wyświetlacz, że to prawdziwy cud, iż cokolwiek wyszło) moja pamięć w tym wypadku mnie nie zawiedzie i zapamiętam z tego koncertu jak najwięcej, bo było naprawdę cudownie. Chcę pamiętać jak wspaniale się wtedy czułam, jak się uśmiechałam, jak nie mogłam usiedzieć w miejscu i jak ekscytacja rozpierała mnie od środka.

Na koniec – bo zawsze sobie wyrzucam, że nie piszę o takich rzeczach, a potem by mi się przydały – garstka informacji praktycznych:
– Jeśli jest się po trzydziestce i ma się do pokonania ponad 200 km, warto jednak skorzystać z pociągu, mimo wyższej ceny. A już zwłaszcza z Pendolino, bo jest tego wart. Komfort podróżowania jest po prostu nieporównywalny z Polskim Busem (na który byłam niestety skazana w drodze powrotnej). W drugiej klasie Pendolino serwuje za darmo kawę, herbatę lub wodę mineralną.
– Otwarcie bram wyznaczono na godzinę 18. O 19-ej grał support (Judith Owen) a Bryan wszedł na scenę o 20-ej. Koncert skończył się ok. 22-ej.
– W Krakowie wylądowałam o 16-ej. Naprawdę nie warto przyjeżdżać wcześniej, ale z moimi nerwami później już bym się nie odważyła. 2 godziny to wystarczająco dużo czasu, żeby coś zjeść i dojechać do ICE.
– Jeśli jest się takim nerwusem, jak ja, warto skorzystać ze strefy gastronomicznej w Galerii Krakowskiej. Ja po raz drugi jadłam w Bistro Kuchnia Domowa, gdzie sprzedawane jest jedzenie na wagę. Za kotleta z ziemniakami, kalafiorem i sokiem zapłaciłam 17 zł. Przejadłam się. I było trochę za słone, aczkolwiek nasze babcie soliły pewnie podobnie. Za to nie spotkałam tam jeszcze kolejek.
– Podróż z Dworca Głównego do ICE Kraków Congress Centre komunikacją miejską zajmuje 10 minut. Do tej pory dwukrotnie jechałam tramwajem, ale ponoć można się tam dostać jeszcze autobusem. W Krakowie działa Mobilet a na przystankach i w tramwajach (przynajmniej w większości) są biletomaty.
– Woda mineralna w ICE kosztuje 7 zł (za 0,5 l)
– Przed koncertem nikt nie przeszukiwał ani nie macał mi torebki (choć musiałam ją otworzyć), za to po raz pierwszy miałam spotkanie z wykrywaczem metalu.
– Gdy ma się 2 godziny po koncercie do powrotu (mój bus odjeżdżał chwilę po północy) warto udać się na Stare Miasto i tam coś zjeść. Poprzednim razem trafiłam na Subway’a, tym razem niestety mi się nie udało. Od razu wylądowałam na Rynku a tamtejsze ceny i obłożenie ogródków utwierdziło mnie w przekonaniu, że to nie miejsce na szybki posiłek. Zaliczyłam po kolei McDonald’sa (ostatnim razem gdy kupowałam duże frytki kosztowały o 2 zł taniej) a następnie jakąś luksusową Biedronkę (Delikatesy czy coś w ten deseń). W Biedronce zakupiłam całkiem smaczną kanapkę. Frytki nie były mi już właściwie potrzebne.
– Ze Starego Miasta na Dworzec Główny spokojnie można dotrzeć piechotą, ale żeby się nie spieszyć (tylko iść raźnym krokiem) dobrze jest zarezerwować sobie na to jakieś 20 minut. Na dworzec autobusowy można się dostać przez dworzec kolejowy – poszłam najpierw na najbliższy peron, a następnie kierowałam się znakami (w dół przejściem przez wszystkie perony, wyjście za peronem nr 5, potem jeszcze schodami w górę, dookoła budynku, na którym już wyraźnie jest napisane, że to dworzec autobusowy i już). Przy poczekalni jest toaleta (nie pamiętam, czy płatna, bo tym razem nie zdążyłam już z niej skorzystać) a przy peronach kiosk (otwarty także w nocy).


autor: // Last.fm
30.05.2017, godz. 00:03, wtorek
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»