Albumy 2016

8 stycznia 2017
niedziela, godz. 02:48
Część 1 z 2 w serii artykułów Muzyczne podsumowanie 2016

Zastanawiałam się czy w tym roku w ogóle robić podsumowanie. Z wiekiem wszelkie granice czasowe zaczynają mi się zacierać, dlatego nie odczułam, że coś się skończyło, a coś innego zaczęło. Czas płynie nadal, a czy koniec jednego roku i początek następnego to faktycznie aż taka wielka zmiana?
W 2016 roku niestety niewiele odkryłam i w ogóle niewiele słuchałam. W ciągu ostatnich 12 miesięcy zmienił się nieco charakter mojej pracy, przez co czas spędzany przeze mnie w słuchawkach zdecydowanie się zmniejszył. Nie mam możliwości wysłuchiwania w całości pełnych albumów, jak kiedyś. Mało tego, często nie mogę nawet wysłuchać jednego utworu bez przerywania. Do tego dochodzi radio, które mam za plecami i które wzbudza we mnie taką agresję i powoduje tak potworny chaos myśli, że aby się skupić potrzebuję muzyki totalnie nieabsorbującej i spokojnej. A jeśli coś jest nieabsorbujące, to trudno się o tym wypowiedzieć…
Koniec końców, choć pewnie nie ma to większego sensu, postanowiłam jakoś opisać miniony rok. Tak z sentymentu dla samej czynności. Nie będzie to jednak tak dogłębne podsumowanie, oparte na statystykach, jak w ubiegłych latach. I nie będzie zawierało płyt, które uznałam za najlepsze. To będzie po prostu zestawienie albumów, których słuchałam najczęściej, opisane w taki sposób, w jaki zrobiłam to gdy pisałam pierwsze podsumowanie na NL w 2009 roku.

W I O S N A

julia_marcell-proxy

Julia Marcell – „Proxy”
Luty, marzec i wiecień to miesiące, które kojarzą mi się z dwiema polskimi płytami – „Karabinem” Marii Peszek i „Proxy” Julii Marcell. Oba mocne tekstowo, oba traktujące o teraźniejszości – w wykonaniu Marii o Polsce, polityce, inności, a więc o sprawach, które są jej znakiem rozpoznawczym, w wykonaniu Julii bardziej o świecie – konsumpcjonizmie, kapitalizmie i technologiach, które rządzą naszym życiem. Maria Peszek wypadła niestety przewidywalnie. Julia Marcell bardzo pozytywnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się po artystce, nagrywającej do tej pory tylko po angielsku, że odważy się wydać płytę całkowicie w ojczystym języku, a w dodatku, że tak fantastycznie potrafi operować słowem. „Proxy” to koncept-album, na którym liczą się przede wszystkim słowa. Żadne nie jest zbędne, każde trafia prosto w punkt i jest cholernie prawdziwe. Te teksty to prawdziwe zbiory cytatów, pełne metafor i niecodziennych połączeń zwykłych słów. Płyta krótka – bo zawiera zaledwie 8 utworów – ale bardzo treściwa.

 

 

 

reni_jusis-bang

Reni Jusis „Bang”
Koniec wiosny należał do Reni Jusis. Z Reni „znamy” się nie od dziś i chociaż mam prawie całą jej dyskografię (ba, część jeszcze na kasetach ;-)), to zawsze w każdej jej płycie coś mi nie pasowało. Zazwyczaj słuchałam 2-3 utworów, a resztę omijalam, uznając za nieciekawą. Natomiast „BANG” łyknęłam w całości. Mało tego, uważam ją za najlepsze wydawnictwo w całej karierze Reni. To doskonała płyta od początku do końca, bardzo pomysłowa, pełna fantastycznych dźwięków i dobrych tekstów. Jest połączeniem elektroniki, która zrobiła z Reni gwiazdę parkietów we wczesnych latach 2000 z hip-hopowymi rytmami i pulsowaniem r’n’b, z którymi wokalistka romansowała na początku kariery. Ta płyta to jakby brakujące ogniwo pomiędzy „Zakręconą” i „Erą Renifera” a „Elektreniką”, „Trans misją” i „Magnesem” (i tylko „Iluzjon” pozostaje poza nawiasem ;-)).

 

 

 

fallulah-perfect_tense

Fallulah – „Perfect tense”
Trzecią płytę Fallulah przyjęłam bez specjalnej ekscytacji, ale dość ciepło. „Escapism” nie zachwycił mnie tak, jak „The Black Cat Neighbourhood” a „Perfect Tense” niestety również mu nie dorównuje. Debiut był folkowo-indie-alternatywny, jego następca – bardziej gitarowy i osadzony w klimacie lat 70tych, tym razem zaś Fallulah postanowiła wzbogacić swoją muzykę elektroniką – a więc czymś, co ja ewidentnie lubię. Ale czy faktycznie było jej to potrzebne? Powstały dzięki temu dwie ciekawe kompozycje – „I.L.W.A.D.” i „Perfect tense”, ale choć brzmią bardzo przyjemnie, to nie są aż tak ekscytujące jak chociażby utwór tytułowy z debiutanckiej płyty. Zwłaszcza „Perfect tense” to po prostu zgrabny, popowykawałek. I gdy wydawać by się mogło, że elektrniczne motywy zdominują krążek, nagle powracają bardziej charakterystyczne dla tej wokalistki brzmienia. „Lost” czy „Bob Dylan” przypominą charakterem „Escapism”, natomiast utwory takie, jak „We all need water”, „Ghostfriend” czy „Slow love” przywodzą na myśl melodie z debiutu. Do „Perfect tense” trzeba się przyzwyczaić. Wcale się nie zdziwię, jeśli przy okazji wydania czwartej płyty Fallulah stwierdzę, że trzecia była jednak bardzo w porządku.

 

L A T O

garbage-strange_little_birds
Garbage – „Strange little birds”
Last.fm (ha ha, a jednak sięgnęłam do statystyk) mówi, że w czerwcu słuchałam „Strange little birds” Garbage. Czasy, kiedy dobrze znałam twórczość zespołu, chyba minęły już bezpowrotnie. Najbardziej jestem związana z dwoma pierwszymi albumami i to już się raczej nie zmieni. „Strange little birds” oceniam jednak pozytywnie. Nie jest jakoś wyjątkowo odkrywcze czy zaskakujace, ale to porządne wydawnictwo. Jest i co zanucić, i są też smaczki produkcyjne, które zawsze były znakiem rozpoznawczym zespołu. Powiedziałabym nawet, że dawno tak dobrze nie było. „Sometimes”, „Even though our love is doomed” i fantastyczne, zamykające album „Amends” to zdecydowanie dobre utwory.

 

 

 

xxanaxx-fwrd

Xxanaxx – „FRWD”
Pamiętam, że nie byłam zachwycona debiutanckim albumem duetu Xxanaxx, jednak z okazji wydania jego następcy postanowiłam dać im jeszcze jedną szansę. Może nie jest to płyta, do której będę wracać, ale na pewno zapisała się na stałe w moich muzycznych wspomnieniach z 2016 roku. Ten typ melodii to nie do końca moja bajka a słodko-dziecięca barwa głosu Klaudii Szafrańskiej i charakterystyczna dla współczesnych nastolatek wada wymowy na dłuższą metę jest dla mnie męcząca. Muszę jednak przyznać, że pasuje idealnie do elektronicznego chilloutu z nutką house. Nie mogę też nie docenić doskonałej produkcji. To zdecydowanie album na światowym poziomie.

 

 

 

 

rebeka-davosRebeka – „Davos”
Drugiej płycie Xxannaxxu wtórowała druga płyta innego damsko-męskiego duetu – Rebeki. Na „Davosie” urzekł mnie przede wszystkim wokal. Trochę to trwało, ale obecnie mogę się uznać niemal za fankę głosu Iwony Skwarek. Połączenie nieco musicalowego, oldschoolowego sposobu śpiewania z szeroko pojętą elektroniką brzmi nadzwyczj interesująco. „Davos” jest dla mnie płytą do odpoczynku. Delikatną, mimo przeważających tanecznych rytmów. Jest po prostu miła dla ucha. Za najmocniejszy punkt albumu uważam rodzynek – pierwszy w twórczości zespołu utwór po polsku, „Białe kwiaty”. Jest po prostu przepiękny. Doskonała melodia, doskonale zaśpiewana. Przy całym swoim nowoczesnym brzmieniu brzmi jednocześnie tak klasycznie, jakby był to cover jakiegoś standardu z lat 60tych.

 

 

 

miike_snow-iii

Miike Snow – „iii”
Żaden późniejszy album Miike Snowa nie porwał mnie tak, jak debiut, jednak okazuje się, że zdarzyło mi się trochę słuchać „iii” w minionym roku. Trzeci krążek tria nie przynosi rewolucji w brzmieniu – to ciągle takie ska, połączone delikatnie z elektroniką, w którym pobrzmiewa dużo ciepłych brzmień z lat 70tych. Jest jednak coraz mniej tanecznie i coraz mniej elektronicznie. Nie znalazłam tu dla siebie żadnej porywającej melodii, ale z drugiej strony „The Heart of me”, „My Trigger” czy „Ghynghis Khan” zapisały się w mojej pamięci. No dobrze, jest jeszcze „Back of the car”, do którego chętnie wracam. Postrzegam jednak „iii” jako całość – zbiór 11 równych utworów, z których trudno wybrać faworyta.

 

 

 

 

roxette-good_karma

Roxette – „Good Karma”
Jedyny zespół, jaki kiedykolwiek nazywałam ulubionym, czyli Roxette, w 2016 roku zaskoczył mnie dwukrotnie. Najpierw ogłaszając smutną wiadomość, że z powodu pogarszającego się stanu zdrowia Marie Fredriksson kończą działalność koncertową. A następnie wydając bardzo dobry album. „Good Karma” jest moim zdaniem najlpszym albumem duetu od lat. Czego im było trzeba? Dobrych kompozycji. Tylko tyle i aż tyle. Do tego trochę odniesień do brzmienia z początku lat 90tych, bez silenia się na nowoczesność i ładowania elektroniki bez opamiętania gdzie popadnie tylko dlatego, że jest modna i mamy przepis na sukces. Nie oznacza to, że Roxette cofnęło się w czasie o 30 lat czy całkowicie zarzuciło komputerowe brzmienia. Powiedziałabym raczej, że na tym krążku doskonale je ze sobą połączyło. Duża perkusja w „It just happens” przypomina „Listen to your heart”, gitara w utworze tytułowym ma moc rodem z „Joyride” czy „Look sharp”, melorecytacja w „You can’t do this to me anymore” to znów skojarzenia z „Joyride” natomist sam refren z „Crash! Boom! Bang!”, ale już utworom „This One” czy „20 bmp” bliżej do ery „Have a nice day”. Elektronika na „Good Karma” jest jednak bardzo zgrabnie podana. Moim zdaniem wreszcie jest na swoim miejscu, po prostu pasuje. Dlatego „This One” i „20 bmp”, w którym elektronika i gitary tworzą idealny duet, uważam za naprawdę bardzo dobre, zgrabne piosenki, natomiast bardzo taneczne, ale nienachalne „Some other summer” powinno być hitem lata. Moje serce skradło najbardziej „You make it sound so simple” z bardzo elektronicznym pulsowaniem. To jest właśnie taki kawałek, gdzie czuć magię.

 

school_of_seven_bells-sviib

School of Seven Bells – „SVIIB”
Alejandra Deheza, ostatni członek niegdysiejszego tria School of Seven Bells, doprowadziła w minionym roku do wydania finałowego krążka zespołu. Paradoksalnie „SVIIB” okazał się w moim odczuciu najbardziej wesoły. Zawiera najbardziej porywające utwory w całej karierze grupy. Melodie są chwytliwe, wręcz hitowe, a całość jest wyprodukowana „na bogato”. Utwory są „duże”, do tego okraszone niespotykaną we wcześniejszych nagraniach ilością elektroniki, która absolutnie nie zabiła pierwotnego ducha muzyki. Bo to ciągle jest School of Seven Bells. Wielka szkoda tylko, że to ich ostatni album.

 

 

 

 

lapsley-long_way_home

Lapsley – „Long way home”
Z dużą przyjemnością słuchało mi się latem debiutanckiego albumu Lapsley – „Long way home”. Obdarzona ciekawą barwą głosu Brytyjka nagrała płytę, którą trudno krótko opisać. Chyba muszę przywyknąć do tego, że taka właśnie jest współczesna muzyka – miesza style i wymyka się schematom. A przynajmnmiej ta dobra muzyka. Płyta Lapsley dawała mi przede wszystkim ukojenie, choć pamiętam, że jednocześnie wydała mi się nieco niepokojąca. Słuchając jej miałam przed oczami wzburzone morze, pochmurny dzień i strome zbocza. Odpoczywałam przy niej, choć utworom daleko do typowych pościelówek a melodie wcale nie są nijakie. Powiedziałabym, że nie trzeba wiele by je zapamiętać. Jednak jest to taki dobry rodzaj melodii, które nie męczą, nawet jeśli nuci się je pod nosem. Dla mnie ten krążek jest pełen niekomercyjnych hitów, takich jak „Heatless”, „Hurt me” czy „Love is blind”. Ani się obejrzałam jak ta płyta stała się jednym z moich ulubionych albumów zeszłego roku.

 

 

 

julia_pietrucha-parsley

Julia Pietrucha – „Parsley”
Sporym zaskoczeniem była dla mnie Julia Pietrucha, która zdominowała w moich słuchawkach koniec lata. Niby słyszałam wcześniej jak śpiewa, ale covery to nie to samo, co własny materiał. Utwory z „Parsley” są szyte na miarę – idealnie pasują do ciepłego i miękkiego głosu Julii, który przy pierwszym przesłuchaniu skojarzył mi się z Oh Land i tak już zostało. Odpalając tę płytę po raz pierwszy spodziewałam się, że będzie po prostu nudna, słodka i nijaka. Nic z tych reczy. „Parsley” owszem, jest bardzo miła i przyjemna, ale zawiera przy tym bardzo dobre kompozycje, które są urzekające. Z jednej strony niby zwyczajne i skromne, ale z drugiej po prostu śliczne. Nie sposób się przy tej płycie nie uśmiechnąć. A „On my own” jest po prostu genialne – piękne, porywające, cudownie rozwijające się w chwytającą za serce balladę. Ukulele i wokal Julii to idealne połączenie.

 

 

J E S I E Ń

weval-weval

Weval – „Weval”
Moim odkryciem z gatunku uspokajaczy jest album Weval pod tym samym tytułem. Duński duet prezentuje taki typ muzyki, przy którym idealnie mi się pracuje i przy którym zapewne mogłabym też spać, gdybym jeszcze sypiała w drodze do pracy. To nie są jednak typowe usypiacze – sporo tu rytmu i naprawdę sporo melodii. Pomimo tego wszystko jest delikatne, jak na minimal przystało. I wcale nie jest tak intstrumentalnie, jak mi się z początku wydawało. „Days” to pięknie zaśpiewane downtempo, a „Years to build” spokojnie mogłoby hulać w radiu. Bardzo przyjemna płyta, wprowadza mnie w dobry nastrój.

 

 

 

 

zamilska-undone

Zamilska – „Undone”
Jaka ta płyta jest brzydka – pomyślałam słuchając po raz pierwszy „Undone” Zamilskiej. Chyba nawet nie zdołałam przesłuchać całości za jednym razem. Gdy jednak fragmenty płyty były mi serwowane losowo, zawsze przykuwały moją uwagę. I nagle okazało się, że dałam się wciągnąć. To zdecydowanie nie jest muzyka dla kogoś, kto tak jak ja, kocha przede wszystkim melodie. Ale zupełnie wbrew moim preferencjom, zaczęłam słuchać „Undone” z ogromnym zaciekawieniem i rosnącą przyjemnością. Ta płyta po prostu wciąga. Jest tak interesująca, że nie sposób się od niej oderwać. Mroczna, motoryczna a jednocześnie totalnie zaskakująca i nieprzwidywalna. Nigdy nie wiesz co się za chwilę zdarzy i co usłyszysz. Czy to będzie pisk, trzask czy krzyk. Stworzyć z tak dziwacznych elementów muzykę to prawdziwa sztuka. Jestem pod dużym wrażeniem.

 

 

 

Z I M A

covenant-the_blinding_darkCovenant – „The Blinding dark”
Końcówka roku to powrót do korzeni.
Dawno nie słuchałam Covenanta w roku premiery, dlatego nigdy nie pojawiał się w podsumowaniach. Teraz nareszcie spotkaliśmy się w odpowiednim czasie. Najnowszą płytę szwedzkiego tria uważam za bardzo przyzwoitą. To jest cały czas bardzo mocny zespół, nie bez powodu są jedną z największych gwiazd futurepopu i dark electro. Na „The Blinding dark” jest wszystko to, z czego słynie Covenant – doskonała produkcja, kilka monumentalnych hymnów, coś do tańca, coś do posłuchania. „I close my eyes” mimo nijakiego refrenu, ma absolutnie fantastyczną zwrotkę i tak pulsujący beat, że trudno się powstrzymać przed przytupywaniem. Moje serce należy jednak całkowicie do „If I give my soul”, a to za tę charakterystyczną dla Covenanta delikatność w taneczności (nie wiem jak to inaczej określić), jaką można znaleźć z topowych utworach zespołu – „Call the ships to port” czy „We stand alone”. Chodzi o delikatny, zwiewny motyw w refrenie, który sprawia, że utwory tria są piękne i niepowtarzalne.

 

 

mesh-lookingskyward

Mesh – „Looking skyward”
Covenantowi wtórował w moich słuchawkach Mesh. „Looking skyward” w moim odczuciu to powrót do najlepszych czasów zespołu. Po „Perfect solution”, który zupełnie mi się nie podobał, następny „Automation Baby” uznałam za całkiem niezły. Jednak dopiero „Looking skyward” mogłabym z czystym sumieniem postawić na półce obok „Who watches over me”. Podobnie jak Covenant, Mesh ma swoje brzmienie i swoje patenty, których się trzyma, dlatego cała odpowiedzialność za powodzenie płyty spoczywa na kompozycjach. Zawsze powtarzam, że każda muzyka musi się wpasować w odpowiedni moment. Nie da się zdefiniować tego momentu, ale jeśli czas jest nie ten, to po prostu nie będzie iskry, motylków w brzuchu, tego „czegoś”. Może „Looking skyward” wcale nie jest lepsze od poprzedników, tylko trafiło w końcu na właściwy moment. Ma jednak jedną zasadniczą przewagę nad ostatnimi płytami – ta przewaga to „Tactile”. Takich utworów brakowało na ostatnich wydawnictwach Mesha. Chodzi o duże, porywające, chwytające za serce wolniejsze, synthpopowe utwory. Brakowało mi następców „It scares me” czy „Safe with me”. Wreszcie się doczekałam i jestem zachwycona. Może i jest to wtórne, ale cholera, takiego Mesha uwielbiam. Do tego „The Traps we made”, „Two+1”, „Circles” i wspomnienia wracają.

Inne artykuły z tej serii:


autor: // Last.fm
08.01.2017, godz. 02:48, niedziela
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»