Gossip – „Music for Men”

27 lipca 2009
poniedziałek, godz. 22:58

Gossip – „Music for Men” [2009]
Pamiętam mój pierwszy kontakt z Gossip, albo raczej z osobą Beth Ditto, całkiem dobrze. Miał on miejsce przy okazji artykułu o najfajniejszej lesbijce roku albo rocka 😉 Jak zwał, tak zwał – w każdym bądź razie chodziło o fajną lesbijkę a słowo „fajny” w tym wszystkim oznaczało to, że owa lesbijka ma jaja. Nie zapamiętałam wtedy jej nazwiska ani nazwy zespołu, w którym śpiewa. Zapamiętałam natomiast to, że jest gruba, że się tego nie wstydzi – ba, często podkreśla to obcisłymi strojami, że potrafi rozebrać się na scenie i generalnie jest bezkompromisowa. Nie musiałam też słuchać jej muzyki, żeby wiedzieć mniej więcej jak brzmi. Ot, ze dwie gitary, perkusja, szybkie tempo, wrzaski – nie mój klimat.
Minęło jednak kilkanaście miesięcy a ja, słuchając pewnej zagranicznej stacji radiowej, odkryłam któregoś dnia, że kawałek, który nadawany był tam dość często i jakoś niepostrzeżenie wszedł mi do głowy, to Gossip. To Gossip, z tą grubaską. Obejrzałam klip. Pooglądałam zdjęcia. A ciekawość doprowadziła mnie do całej dyskografii zespołu.
Poprzednie nagrania są właściwie dokładnie tym, czego się spodziewałam. Zza gitar, perkusji i wrzasków nieśmiało wyłaniają się jednak melodie, których się nie spodziewałam. A już zdecydowanie dają o sobie znać na najnowszym krążku Beth i spółki – „Music for Men”. Póki co jest to dla mnie duże zaskoczenie i jedna z najlepszych płyt, jakie ukazały się do tej pory w bieżącym roku. Album ujął mnie przede wszystkim wspomnianą ogromną melodyjnością, przy czym melodie te nie są słodkie, nie są kiczowate i nie są banalne – są z jednej strony na tyle proste, by mogły łatwo wpaść w ucho, a z drugiej na tyle wyrafinowane, by pozostawiały daleko w tyle i punk-rockową konkurencję i popowe gwiazdeczki. „Music for Men” jest także zdecydowanie lepiej wyprodukowane od poprzednich nagrań Gossip. Oprócz melodii słychać fajne smaczki, zabawy z dźwiękami i rytmem, i przede wszystkim elektronikę. Elektronika ta jest użyta w sposób mądry i przemyślany. W żadnym wypadku nie dominuje ani nie przykrywa gitar czy perkusji, nadaje jednak muzyce zespołu znacznie ciekawszej barwy i sprawia, że staje się ona jeszcze bardziej taneczna, wydobywa i podkreśla to, co najlepsze. Do tego wszystkiego dochodzi doskonały (zarówno studyjnie, jak i na żywo) głos Ditto, który rownież nie jest typowy dla gatunku „punk”. Beth ma naprawdę duże możliwości a sposobem śpiewania i umiejętnościami przypomina bardziej soulowe divy niż wykonawców punk-rockowych. Te trzy elementy – doskonałe melodie, produkcja wydobywająca z nich to, co najlepsze oraz głos Ditto tworzą mieszankę idealną, która zadziwia swoją lekkością i nie jest w stanie szybko się znudzić. Singlowy „Heavy cross” jest doskonałą wizytówką płyty i – co rzadkie w naszych czasach – wcale nie jest najlepszym kawałkiem. Krążek jest niesamowicie równy. Każdy utwór to odrębna historia, ale jednocześnie każdy z nich z powodzeniem mógłby reprezentować całość. Czy to minimalistyczny, doskonały na początek „Dimestore Diamond”, czy ostry „8th Wonder”, czy taneczny, momentami wręcz dyskotekowy („bit” w kilku fragmentach przypomina mi „I feel loved” Depeche Mode) „Love long distance” albo taneczno-rockowy „2012”, czy nieco powolny i „gęsty” „Vertical Rhythm”, czy hymnowy „Men in love”, czy nieco spokojniejszy i skromniejszy „For keeps”, czy nieco funkujący „Love and let love”, czy genialnie elektroniczny „Four letter word” (prawdziwa perełka dla miłośników elektroniki!), czy też najbardziej przypominające mi wcześniejsze dokonania zespołu „Spare me from the mold” lub „Pop goes the world”. A to oznacza po pierwsze, że album jest różnorodny i spójny zarazem, i po drugie – że znając i lubiąc pierwszy singiel -„Heavy cross”- nie sposób rozczarować się całością.


autor: // Last.fm
27.07.2009, godz. 22:58, poniedziałek
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»