H&M Dworzec

19 lipca 2017
środa, godz. 22:52

Wygląda na to, że coroczny cykl darmowych koncertów, organizowanych przez H&M wpisał się już na dobre w kalendarz letnich wydarzeń kulturalnych Warszawy. Nie inaczej było w tym roku. H&M zmienia motywy przewodnie, nazwy imprezy i lokalizacje, ale jedno pozostaje niezmienne – przez blisko miesiąc, w każdy piątek i sobotę raczy publikę występami interesujących, polskich artystów. Jeden dzień – dwa koncerty. Pierwszy występuje artysta mniej znany, a po nim gwiazda wieczoru. Tym razem znana marka odzieżowa zaprosiła Warszawiaków na Dworzec, a konkretnie na teren Warszawy Głównej Osobowej, gdzie oprócz Stacji Muzeum działa Nocny Market. Wielka scena, stylizowana na peron, stanęła na rozległym trawniku, pomiędzy marketem a zabudowaniami dworca. W porównaniu z zeszłorocznym Królestwem, teren był nie tylko większy, ale i – dzięki bliskości Nocnego Marketu – oferował znacznie bogatszą część gastronomiczną. Nie zdołałam nawet obejść wszystkich stoisk, tyle ich było, ale jestem pewna, że tylu różnorodnych dań z całego świata jeszcze nie widziałam w jednym miejscu. Tylko jedno dość mocno mnie odstraszyło – zapach, a raczej smród. Potworny, okropny smród spalonego oleju i tych wszystkich wymyślnych dań, które się na nim smażyły. Im dalej się szło, tym smród był większy, więc kiedy poczułam, że nadeszła pora, aby coś zjeść, skorzystałam z najbliższego stoiska z innowacyjnymi hot-dogami (których innowacyjność polegała na pozbawieniu ich wszystkiego, co było zdrowe). Ale dość o jedzeniu.
Muzyczny pociąg H&M wystartował 9-ego, a zakończył bieg 24-ego czerwca. W sumie odwiedziłam teren dworca trzykrotnie. Najpierw 10 czerwca – chciałam zobaczyć Xxanaxx na żywo. Ponieważ obecność na festiwalu nie była dla mnie kwestią życia i śmierci, podeszłam do sprawy na takim luzie, że w efekcie się spóźniłam. Ostatecznie obejrzałam może ostatnią 1/3 występu Klaudii i Michała. Na żywo ich muzyka zdecydowanie bardziej mi pasuje niż w wersjach studyjnych. Bardzo ładnie to wszystko brzmiało i o wiele bardziej tanecznie niż na płytach. Klaudia Szafrańska ma naprawdę ogromne zdolności wokalne. Śpiewa świadomie i z dużą lekkością. I myli się ten, kto uważa, że jej delikatny, ciepły głosik nie daje rady na koncertach. Daje, i to jak! Tak naprawdę ta dziewczyna ma głos jak dzwon.


Po zakończeniu występu Klaudia powróciła jeszcze na scenę jako gość podczas występu tandemu producenckiego Flirtini. Ten koncert rozpoczął się setem DJskim, który następnie przeszedł w prezentację utworów z płyty „Heartbreaks & Promises vol. 3”, podczas której zaroiło się na scenie od wykonawców, którzy użyczyli swoich głosów na wspomnianej składance. Oprócz Klaudii wystąpił m.in. Michał Sobierajski, Buslav, Gedz, Otsochodzi i Pham, Julia Wieniawa oraz Piotr Zioła. Znając jedynie „Bilet” nic dziwnego, że czekałam najbardziej na tego ostatniego. Piotr nie zawiódł. Odziany w płaszcz do kolan, z poważną miną i jednocześnie z pewną dozą nonszalancji zaśpiewał najbardziej przebojowy kawałek Flirtini.


Drugi weekend koncertów całkowicie odpuściłam, za to podczas trzeciego wybrałam się na Dworzec dwukrotnie. Najpierw w piątek na The Dumplings. I tu niestety znów mocno się przejechałam na moim luzackim podejściu. Gdy dotarłam na miejsce, koncert już trwał. Mało tego, okazało się, że wpuszczono już maksymalną liczbę osób więc wprowadzono ruch rotacyjny. Efekt był taki, że stanęłam w przeraźliwie długiej kolejce – najpierw żeby w ogóle dostać się na teren Warszawy Głównej, a później żeby wejść do strefy koncertowej. Gdy The Dumplings kończyli, ja ciągle jeszcze stałam w kolejce. Rok temu zrezygnowałam z ich darmowego koncertu, w tym roku udało mi się ich przynajmniej usłyszeć, może w przyszłym wreszcie ich zobaczę. Kiedy w końcu dotarłam pod scenę, postanowiłam zostać na kolejnym koncercie, chociaż wcale się na niego nie szykowałam. Ale ostatecznie skoro już się wystałam w kolejce, to głupio byłoby nic nie zobaczyć. Gwiazdą wieczoru był Fisz Emade i Tworzywo. A więc gwiazda niczego sobie, choć zupełnie nie w moich klimatach. Nigdy mnie do twórczości rodziny Waglewskich nie ciągnęło. I tu spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Koncert rozpoczął się chyba najbardziej nośnymi utworami z płyt „Drony” i „Mamut”. „Biegnij dalej sam” i „Zwiedzam świat”, a potem „Ślady” i dalej nieco starszy „Telefon” – nie miałam pojęcia, że twórczość Fisza i spółki potrafi zboczyć w tak fajną stronę. Toż to było nie tylko melodyjne w sposób prosty i lekki, ale i porywające. Chciało się i śpiewać, i tańczyć. Naprawdę bardzo mi się to wszystko podobało, i nawet te starsze, bardziej hip-hipowe numery jakoś mi specjalnie nie przeszkadzały, choć później zaczęły mnie już odrobinę nużyć. Natomiast „Pył” – mistrzostwo świata. Nigdy bym się nie spodziewała takiego utworu w repertuarze braci Waglewskich, ale to tylko dowodzi, że nie powinno się nikogo szufladkować. Na pewno tym koncertem panowie zyskali moją przychylność – zacznę się im bardziej przyglądać.


Po piątkowych perypetiach z kolejką i deszczem (zwłaszcza podczas drugiego koncertu całkiem nieźle zacinało) w sobotę byłam już zdecydowanie wcześniej, choć i tak uciekło mi sporo z koncertu Julii Wieniawy. Julię widziałam już podczas występu z Flirtini, tym razem natomiast prezentowała swoje solowe utwory. Zbyt wiele ich jeszcze nie ma, o czym świadczy chociażby fakt, że jeden z nich – „Oddycham” – zaśpiewała dwukrotnie. Tegoroczna maturzystka dość często gości na łamach Pudelka, jest jej też dużo w mediach społecznościowych, i jak to mówią, ma parcie na szkło. Nie zagłębiałam się w plotki i nie chciało mi się dociekać skąd ten cały hejt (aczkolwiek dotarło do mnie, że jest go całkiem sporo) i czy faktycznie jest taka zarozumiała, jak donosi internet. Skupiłam się na zdolnościach wokalnych, a te dziewczyna niezaprzeczalnie ma. Natura obdarzyła ją ciekawą barwą głosu, którym operuje bez większego wysiłku, wyciągając całkiem niezłe rejestry. Tyle tylko, że stylizuje się na starszą niż jest w rzeczywistości, i to mi trochę przeszkadza. Poza tym zdecydowanie przyjemniej oglądało mi się na scenie Klaudię Szafrańską (to chyba kwestia charyzmy), ale Julia może się jeszcze wyrobi.


Na sam koniec festiwalu wystąpiła prawdziwa gwiazda – darmowy koncert Brodki to niezła gratka. Byłam ciekawa czy mi się spodoba bardziej niż ostatnia płyta i czy ten specyficzny klimat mnie wciągnie, czy raczej pozostanę obojętna. No i niestety, nie udało się. Niezaprzeczalnie klimat był – nie potrafię go opisać, ale to jest po prostu to, co słychać na płycie „Clashes”. Jest sakralnie, ponuro, dość ciężko. Świateł mało, a jeśli już to ciemne i intensywne czerwienie, niebieskości i zielenie. Wrażenie robiły organy, ustawione w centralnym miejscu sceny. Oprócz perkusisty, gitarzysty i klawiszowca, Monice na scenie towarzyszyła mini orkiestra, w której znalazły się instrumenty dęte i smyczki. Powiedziałabym, że było całkiem tłoczno. I nawet starsze kawałki, takie jak „Syberia”, „Dancing shoes” czy „Granda” całkiem nieźle wpisały się w ten nastrój. Wolę normalną wersję „Grandy” od tej szaleńczej, koncertowej, którą teraz grywa Monika, aczkolwiek ta bardzo dobrze pasowała do buntowniczego „My Name Is Youth”. I być może nawet dałabym się wciągnąć, gdyby nie to, że te utwory po prostu w żaden sposób mnie nie porywają. Nie znajduję w nich niczego, co by mi się naprawdę podobało, a skoro tak, to i nie wywołują we mnie większych emocji. Wydawało mi się, że ten koncert był bardzo długi i nie tylko mnie nie porwał. Publika dookoła pozostawała raczej obojętna, chociaż na końcu Brodka dziękowała za ciepłe przyjęcie. Monika to niewątpliwie artystka, która ma wizję, ale póki co do mnie ta wizja jeszcze nie przemawia.





autor: // Last.fm
19.07.2017, godz. 22:52, środa
Kategoria: Galeria + Relacje

Powiązane wpisy

Poprzedni Post
«
Następny Post
»