Adele – "19"

5 stycznia 2009
poniedziałek, godz. 20:58

Adele – „19” [2008]

Zima dała dzisisiaj mocniej w kość, ja dzień wypełniłam smutnym wydarzeniem, nic więc dziwnego, że po południu miałam ochotę posłuchać czegoś spokojnego i kojącego zmysły. Mój wybór padł na Adele i jej debiutancki krążek „19”. Zabrałam się do słuchania nie wiedząc o wokalistce absolutnie nic. Po prostu spodobała mi się okładka płyty i stwierdziłam, że może pasować do mojego dzisiejszego nastroju. I nie pomyliłam się. 12 kompozycji zawartych na krążku rzeczywiście płynie wolno i leniwie. To muzyka ładna i idealna na mroźne wieczory – przy kominku, czy przy komputerze, czy po prostu przy herbacie. A końcówka płyty – nieco szybsza od początku – nadawałaby się nawet na poranek – do białej kuchni i ciepłych bułeczek na śniadanie. Ot, miła muzyczka dla ucha. Nie jakoś szczególnie zajmująca, nie jakoś szczególnie wpadająca w ucho, bo utwory może nie są najłatwiejsze, ale na pewno są ładne i mimo swego początkowego skomplikowania, w żaden sposób nie drażnią ani nie męczą. Wręcz przeciwnie, relaksują. Także dzięki temu, że nie ma tu ani szczególnie żywszych kawałków, ani szczególnie dramatycznych i chwytających za serce. Taka to po prostu miła, ładna płyta, na modną ostatnio na Wyspach jazzowo-soulowo-popową nutę.
No właśnie.
Od samego początku płyty (zaczynającej się swoją drogą tak spokojnie, że przywodzi to raczej na myśl koniec niż początek) miałam wrażenie, że z czymś mi się to wszystko kojarzy. Z każdym następnym utworem wsłuchiwałam się coraz bardziej – bo taki też ten krążek jest: jeśli ma wciągnąć, to czyni to z czasem, w miarę upływu kolejnych piosenek. I coraz bardziej moje skojarzenia szły w jedną stronę a każdy kolejny utwór coraz bardziej mnie w tym kierunku prowadził.
Amy Winehouse.
Spokojne, akustyczne, niemal jednoinstrumentalne dźwięki z samego początku płyty, zaśpiewane nieco wyżej, stopniowo nabierają tempa, kolorów, masy. Coś w oddali zaczyna leciutko pulsować i wibrować. Powoli muzyka staje się nieco bardziej czarna i głośniejsza. I coraz bardziej Winehouse’owa, tak by pod koniec płyty stwierdzić, że jeśli kariera Amy zakończy się na wydaniu dwóch albumów, ma ona następczynię. Czy godną – nie wiem. Ale na pewno podobną. Wyglądającą zdecydowanie inaczej i – „na ucho” – mniej charyzmatyczną i zdecydowanie spokojniejszą, ale podobną. Podobieństwo to dotyczy zarówno muzyki, jak i wokalu. Barwy i sposobu śpiewania. Nie jest to oczywiście wina Adele, że los obdarzył ją głosem podobnym do kogoś innego, ale na pewno podobieństwo to byłoby mniej widoczne, gdyby jej muzyka była inna. Co jednak zrobić, jeśli młoda Brytyjka ma ochotę tworzyć właśnie w ten sposób? Mozna ją uznać za bledszą kopię Amy Winehouse. Można także docenić jej niezaprzeczalny talent (bo przecież śpiewa bardzo dobrze), ignorując wszelkie podobieństwa do nieco starszej koleżanki po fachu. Wreszcie można również wstrzymać się od głosu i poczekać na następne fonograficzne wydawnictwa Adele, aby w pełni wyrobić sobie zdanie.
A czekać myślę, że warto.


autor: // Last.fm
05.01.2009, godz. 20:58, poniedziałek
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»