Depeche Mode – 25.07.2013

28 lipca 2013
niedziela, godz. 22:35

25 lipca 2013r. po raz pierwszy miałam okazję podziwiać Stadion Narodowy, nie tylko z zewnątrz. Po 8 miesiącach od zakupu biletu na mój piąty koncert Depeche Mode (bo ja chodzę tylko na polskie koncerty i w dodatku nie było mnie na Służewcu, nie mówiąc już o Torwarze) wreszcie nadszedł ten dzień, gdy ubrana w białe jeansy i skórzaną kurtkę, nie zwracając uwagę na upał, stanęłam w kolejce do wejścia. W kolejce, która na marginesie mówiąc, wcale nie była aż tak długa. Ale może to kwestia bramy… widziałam, że gdzie indziej ludzi było znacznie więcej. Wokół fani w różnym wieku, choć raczej po 25 roku życia, pełno rozmaitych koszulek DM – zarówno tych oficjalnych, jak i nie (królowały granatowe z jednym z pierwszych zdjęć promocyjnych z czasów „Playing the Angel”), kamizelek, tatuaży, tylko lotnisk jakby mniej. Po drugiej stronie ulicy trzy wozy transmisyjne – TVP, Polsat i TVN 24, i gdzieniegdzie policja. Z daleka widać było, że kroi się coś dużego. Ostatecznie na tak wielkim obiekcie w Polsce Depesze jeszcze nie grali. Choć mimo wszystko po wejściu na płytę, nie poraził mnie ogrom tego miejsca. Ot, stadion, jak stadion. W dodatku zasłonięty dach – z jednej strony dobre posunięcie, bo przecież i na Służewcu, i na Legii padało (choć na Legii o wiele mniej), ale z drugiej, dach ograniczał przestrzeń i moim zdaniem sprowadził stadion do poziomu wielkiej hali. Scena również wydała mi się mała. Nie była specjalnie szeroka ani głęboka, mam wrażenie, że mikro telebimy po bokach nie zapewniały odpowiedniej widoczności widowni na trybunach, zwłaszcza że nawet najbliżej położone miejsca siedzące są naprawdę daleko od sceny, a jedyną dekoracją był ekran o nieregularnych kształtach w tle. Skromnie. Ale z drugiej strony kula na Tour of the Universe zasłaniała mi nieco widok z sektora.
Na support w tym rejonie Europy wybrano trio CHVRCHES (akurat był to ich ostatni występ przed Depeche Mode). Nazwę znałam od jakiegoś czasu (ostatecznie lista najbardziej obiecujących nowych wykonawców BBC robi swoje), ale z ich twórczością zaczęłam się zapoznawać dopiero na jakiś tydzień przed koncertem. Po pierwszym przesłuchaniu muzyka przeleciała przeze mnie, choć zostawiła pozytywne wrażenie, naprawdę zyskiwać zaczęła jednak dopiero przy kolejnych odtworzeniach. Wysoki i do bólu poprawny wokal Lauren Mayberry, która przeciąga niektóre nuty niczym Sarah McIntosh z The Good Natured, nieco mnie z początku drażnił, ale to kwestia przyzwyczajenia. Na żywo zdecydowanie daje radę – brzmi identycznie jak na nagraniach. Swój set rozpoczęli przebojowym (i według mnie najlepszym) „Lies”, skończyli zaś miłym „The Mother we share”. W środku pojawiło się także „Gun” i „Recover” oraz kilka innych, nieznanych mi utworów. Debiutancką płytę mają już nagraną, data premiery została ustalona, więc nie pozostaje mi nic innego, jak umieścić tę pozycję w moim wrześniowym budżecie.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

O ile czas do supportu bardzo się dłużył (moje miejsce zajęłam ok. 16:40 – zaczęto wpuszczać trochę przed czasem, natomiast CHVRCHES weszli na scenę ok. 19:45), o tyle potem poszło już właściwie z górki.
Światło zgasło nagle, rozległ się ryk publiczności i zaczęło się. Pierwsze dźwięki „Welcome to my world” przypominają nieco „Painkillera”, granego w 1998 roku (miłe skojarzenie). Rozdawane przed koncertem i drukowane wcześniej przez fanów kartki A4 z napisem „Welcome to Poland” całkowicie zasłoniły mi widok. Wejście Christiana Eignera, Petera Gordeno, Andy’ego Fletchera, Martina Gore’a i Dave’a Gahana mogłam więc oglądać tylko na wyświetlaczu mojego aparatu. Gdy zabrakło już sił do trzymania kartek w górze zrobiło się naprawdę ekstremalnie spokojnie. Bardzo dawno nie stałam wśród tak spokojnych i kulturalnych ludzi, którzy nie przepychali się, nie wymachiwali rękoma na wszystkie strony, nie skakali na boki, depcząc przy tym wszystkich wokoło, nie dźgali pieszczochami, bransoletkami czy zegarkami, nie rozlewali piwa i nie smrodzili dymem z papierosów czy innego zielska, a którzy po prostu bawili się w obrębie swoich kilku centymetrów, nie przeszkadzając innym. Z jednej strony mogło to wyglądać trochę niemrawo, z drugiej – o takim towarzystwie zawsze marzę.
Obecnie prezentowany set z jednej strony nie jest setem moich marzeń, ale z drugiej zawiera dwa utwory, których na żywo jeszcze nie słyszałam, a które uwielbiam. Przeglądając listę utworów w internecie stwierdziłam, że tworzą iście schizofreniczną mieszankę. Szybki – wolny, smutny – wesoły, straszliwa emocjonalna huśtawka, gdzie nic do siebie nie pasuje. Ale podczas koncertu w ogóle się już nie zastanawiałam czy coś do siebie pasuje, czy nie. Łyknęłam wszystko. Zabrakło „Behind the wheel”, „World in my eyes” i przede wszystkim „Stripped”, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie pod gołym niebem Legii. Zespołowi wciąż nie znudziło się za to wyeksploatowane do granic możliwości „Walking in my shoes” (tu zmieniono jednak przynajmniej początek), „I feel you” (charakterystyczny dźwięk rozpoczynający utwór w wersji studyjnej zszedł gdzieś na dalszy plan) oraz „Policy of truth”, którego fenomenu nigdy nie rozumiałam (choć muszę przyznać, że perkusja rozpoczynająca ten kawałek w wersji live brzmi bardzo fajnie). Ale co z tego, skoro darłam się przy tych kawałkach jak głupia (i już wiem, że chyba w końcu się przełamię i w lutym w Łodzi nagram wreszcie „Walking…”). I nawet na „Just can’t get enough” miałam radochę (choć marzy mi się, żeby zagrali „Photographic” w wersji płytowej). Cieszę się, że z nowych rzeczy (w sumie 7 utworów) grają „Angel” oraz „Soothe my soul”. Obecność „Welcome to my world” jest chyba oczywista, podobnie zresztą jak zamykającego właściwą część setu „Goodbye” (które na marginesie nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jakiego się spodziewałam). „Should be higher”, choć rozpoczynające się fantastycznym powolnym bitem i z wydłużoną końcówką, podczas której Gahan zachęca publiczność do śpiewania „looooooove” (czyli najtrudniejszego fragmentu z całej płyty) oraz „Secret to the end” wypadły moim zdaniem blado (choć jakimś dziwnym trafem odbieram tak wszystkie piosenki Gahana w wersji koncertowej). Z kolei „Heaven” naprawdę mi się podobało – zabrzmiało soczyście, nie przypominając niczego, co wcześniej stworzył zespół. Arcyciekawym posunięciem było ponowne (po 12 latach) włączenie do setu „Halo”, tym razem jednak w remiksie Goldfrapp i z przepięknymi wizualizacjami Berlina. W remiksie zabrzmiało także „A pain that I’m used to”, czyli pierwszy utwór Depeche Mode, jaki kiedykolwiek słyszałam na żywo. W tej wersji miał nieco mniej energii, ale wersja koncertowa remiksu podobała mi się bardziej od wersji studyjnej (Jacques Lu Cont’s Remix). Najsłabszym ogniwem było moim zdaniem „Precious”. Niby ładny początek, niby poprawny bit, ale po prostu mogli sobie darować ten utwór. Martin Gore miał swoje pięć minut śpiewając „Higher love” w oryginalnej aranżacji, powtórnie (po Łodzi) „Shake the disease” (a mogło być „But not tonight”…) oraz „Home”, podczas którego wyszedł na wybieg i zachęcał publiczność do śpiewania końcówki. Tak ruchliwego Gore’a jeszcze nie widziałam 😉 Jak dla mnie mógłby zaśpiewać „Always” z ostatniej płyty – byłoby ciekawie.
W secie nie zabrakło oczywiście stałych punktów programu – „A question of time” (to z kolei utwór, który nigdy mi się koncertowo nie znudzi), „Enjoy the silence”, „Personal Jesus”, grany od poprzedniej trasy z bluesowym początkiem, oraz na zakończenie wieczoru hymnu – „Never let me down again”, z najfajniejszą solówką od lat, bo bez szalonych elektronicznych improwizacji a z wyraźną obecnością Aggro mix. Las rąk zawsze robi piorunujące wrażenie. To warto przeżyć osobiście.
W tym roku czekałam jednak przede wszystkim na dwa punkty programu, i to czekałam naprawdę mocno. Pierwszy z nich (w kolejności odwrotnie chronologicznej) to „Barrel of a gun”, utwór który ukazał się na singlu w moje urodziny, więc siłą rzeczy czuję się z nim związana. I chociaż bałam się trochę jak zabrzmi (w wersji koncertowej z 1998 roku w ogóle mnie nie rusza), chociaż bałam się rapującego Gahana, który w dodatku śpiewa teraz nieco wyżej niż na płycie, ostatecznie wyszło dobrze. Był klimat „Ultry”, mocny, ponury i lekko ironiczny. Dopiero niedawno odkryłam, jaką fajną perkusję ma ten utwór i jak fajnie można się przy nim kiwać. Druga wyczekiwana przeze mnie piosenka, moja emocjonalna kulminacja wieczoru (choć nastąpiła dość wcześnie), to utwór – legenda. Ogromne wrażenie zrobił na mnie sam fakt, że grali go podczas Exciter Tour, później jednak wyleciał z setu, by triumfalnie powrócić po 12 latach. I cóż to był za powrót! Moje marzenie się spełniło. Powtórzę się – czułam, że obcuję z prawdziwą legendą. Z tym Depeche Mode, które pamiętam z dzieciństwa. Tu nie potrzeba było żadnych dekoracji czy wizualizacji, wystarczyło, że światła zaczęły migać i rozległ się charakterystyczny mówiony sampel: „A brief period of rejoicing”. I były ciary. „Black Celebration”. Moim zdaniem wersja 2013 jest lepsza od wersji 2001. Perkusja wolniej się rozkręca, ale dzięki temu utwór staje się jeszcze mroczniejszy i bardziej podniosły. Cudo!
Poza tym warto odnotować, że Gahan jest w fantastycznej formie. Widziałam to już na koncercie z Londynu, oglądanym na YouTubie. Rusza się zdecydowanie spokojniej, więcej jest w jego tańcu piruetów i ocierania się o mikrofon w stylu Devotionala, mniej natomiast skoków, oklasków, kręcenia się ze statywem i okrzyków w stylu „Yeah, that’s right!” czy „Oh yeah!”. Nawet machania rękoma podczas Nevera było jak na lekarstwo. Gahan albo już się zmęczył, albo po prostu nie ma ochoty już się przemęczać i najzwyczajniej zaczął o siebie dbać. I może właśnie dzięki temu brzmi teraz lepiej. Nie beczy, a znów śpiewa. A jednocześnie wciąż fantastycznie się go ogląda, nawet jeśli się oszczędza. Widać było, że panowie dobrze się bawią i są zadowoleni z publiczności. Ale ostatecznie to Polska – jakże mogłoby być inaczej? Wydaje mi się, że doskonale wiedzą, iż na polskich fanach nigdy się nie zawiodą.
Dave pożegnał się tradycyjnym „See you next time” a ja pomyślałam: a żebyś wiedział. Zobaczymy się ponownie w Łodzi.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
28.07.2013, godz. 22:35, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»