Albumy 2014

17 stycznia 2015
sobota, godz. 22:43
Post image of Albumy 2014
Część 3 z 3 w serii artykułów Muzyczne podsumowanie 2014

Rok 2014 rozpoczęłam delikatnie i spokojnie od Niny Persson („Animal heart”), po której przeszłam do Mortena Harketa („Brother”) a skończyłam na Becku („Morning phase”), który z całej trójki zaczarował mnie najbardziej. Lato to czas kobiet – Sia i jej mega komercyjny i popowy, choć dobry w swojej kategorii podbijacza radiowych list przebojów „1000 Forms of fear”, na którym brzmi jak połączenie Rihanny z Gwen Stefani i którego przebojowość jest wręcz męcząca; blues rockowa Gemma Ray z „Milk for your motors”; nudna La Roux („Trouble in Paradise”); przyjemna Linnea Dale, której drugiemu krążkowi „Good Goodbyes” przebojowości nadał Pal Waaktaar-Savoy z A-Ha, norweska odpowiedź na Ellie Goulding w postaci Alidy i „To where we reside”. Jedynym lipcowo-sierpniowym mężczyzną był w moich słuchawkach KRÓL i jego „Nielot”. Jesienią bardzo przyjemnie słuchało mi się My Brightest Diamong i „This is my hand”.
Nie zachwyciła mnie za to Lana Del Rey i jej „Ultraviolence”. „Ghost stories” Coldplay wydał mi się nudny i na siłę ugładzony. Na „Dreams” WhoMadeWho zabrakło mi przebojowości poprzedniego krążka, podobnie jak na „Mue” Emilie Simon, który wydał mi się trochę nijaki, choć ładny (ale jakoś nie miałam ochoty go słuchać). Mimo uwielbienia, jakim darzę od kilku lat Annie Lennox, jej „Nostalgia” jakoś nie powala, choć Annie śpiewa genialnie. Po „Migracjach” Meli Koteluk też jakoś spodziewałam się czegoś więcej, choć może spędziłam z tą płytą za mało czasu. Oh Land robi się natomiast coraz bardziej komercyjna, a utwory z „Earth sick” – chociaż wciąż dalekie od tradycyjnej radiowej przebojowości, wydają mi się przekombinowane – tak jakby bogactwo dźwięków miało ukryć ich miałkość. Niby płyta jest w porządku, ale jakoś nie chwyta mnie za serce tak, jak poprzednie i wydaje mi się, że przepada w gąszczu podobnych produkcji. Do „I never learn” Lykke Li od początku podchodziłam z rezerwą – może i nie okazała się to płyta tak rozlazła i nudna, jak to opisano w pewnej recenzji, ale nie poruszyła we mnie nic. Płyta o rozstaniu i utracie miłości powinna chyba wstrząsnąć słuchaczem, tymczasem ja pozostałam niestety obojętna, choć nie mogę powiedzieć, że nie ma na tym krążku momentów. Jedyny jednak szybszy i bardziej zauważalny fragment w postaci „Gunshot” brzmi tylko jak kopia patentów z poprzedniej płyty, które wówczas były rewolucją, ale dziś są już normą w repertuarze Szwedki. Wolf Gang, na którego „Alveron” bardzo czekałam, niestety poszedł w spokojniejszą, bardziej gitarową stronę, a nowe utwory nie mają tej przebojowości, co „Suego Faults”.
Kilka jednak płyt zatrzymało się w moich słuchawkach na dłużej, a ta z miejsca pierwszego naprawdę mnie porwała…

Inne artykuły z tej serii:


autor: // Last.fm
17.01.2015, godz. 22:43, sobota
Kategoria: Recenzje, Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»