Depeche Mode – 09.02.2018

11 lutego 2018
niedziela, godz. 16:41

Z zimowej trasy zespołu Depeche Mode po Polsce wybrałam tylko jeden koncert. Jak nietrudno się domyślić w najważniejszym dla mnie mieście, Łodzi. I oczywiście już chyba tradycyjnie nie miałam na niego ochoty. Nie przygotowywałam się psychicznie, setlisty wysłuchałam może ze 2 razy i generalnie nie chciało mi się. O występie w Krakowie, który odbył się 2 dni przed Łodzią, nie czytałam ani słowa. Podeszłam do tego koncertu z takim luzem (graniczącym z ignorancją), ponieważ jeden koncert z Global Spirit Tour już widziałam (a nie jestem osobą, która odczuwa potrzebę jeżdżenia za DM gdzie się da), więc nie było nic, co mogłoby mnie zaskoczyć, a ponadto – albo i przede wszystkim – tym razem szłam na sektor. Po przygodach sprzed 4 lat w Atlas Arenie już chyba nigdy nie odważę się iść zimą na płytę.

WEJŚCIE
Bramy otwierano o 18ej, support startował o 19:45. Stwierdziłam, że rozsądnie będzie przybyć na godzinę przed supportem. Koncert Florence and the Machine nauczył mnie, że nawet jeśli ma się zapewnione miejsce siedzące to nie warto przychodzić na ostatnią chwilę, bo wtedy napotyka się ogromne kolejki i do szatni, i przede wszystkim do wc. Plan swój wykonałam i weszłam z buta. Tym razem już faktycznie sprawdzano dane osobowe na bilecie z dowodem osobistym. Odbywało się to przy przejściu przez pierwszą bramkę, druga to bardzo pobieżne przeszukanie. Otworzyłam torebkę, ale w śmietniku, który był w środku pani nie zauważyła ani wody mineralnej (tym razem maleńkiej- 0,33l), ani mojego kompaktu. Obmacywania nie było. Trzecia bramka to już samo wejście do budynku i tam miało miejsce skanowanie biletów. Trafiłam na dobry moment, więc całe wejście zajęło mi może ze 2 minuty. Liczyłam się z tym, że tak jak na Florence nie uda mi się zostawić kurtki w szatni, ale ponieważ nie było żadnej kolejki, skusiłam się. Kosztowało mnie to, o zgrozo, 5 zł. Później szybkie wc (oczywiście kolejka była, ale dopiero na dole) i…

OCZEKIWANIE
…okazało się, że mam jeszcze mnóstwo czasu. Dlatego zamiast zająć miejsce przeszłam się trochę po obiekcie. Niestety nie dało się zrobić pełnego koła. Po drodze minęłam ze 3 sklepiki. Koszulki jakoś szczególnie mi się nie podobały i całe szczęście, bo kosztowały 150 zł. Czy na letniej części trasy też były tak pioruńsko drogie?

 

W którymś momencie znalazłam się dokładnie naprzeciwko sceny i był to ciekawy widok. Chciałabym kiedyś zdobyć się na to, by kupić bilet na jakiś koncert tak daleko.
Gdy weszłam w końcu na trybuny potwierdziły się moje obawy. Było gorąco jak w piekle i wcale nie przesadzam. Już po wejściu do budynku czuć było ciepło, ale na trybunach było znacznie gorzej. Gdybym poszła na płytę tym razem na pewno skończyłoby się utratą przytomności. Miałam na sobie t-shirt, rękawki i ramoneskę. Wszystkich długich rękawów bardzo szybko się pozbyłam, podobnie jak ocieplających wkładek do butów (4 lata temu robiłam to samo stojąc na płycie na jednej nodze) i dziękowałam Bogu, że w ostatniej chwili zdecydowałam się nie zakładać rajstop pod moje cienkie spodnie, bo chyba bym je z siebie zdzierała. Tak naprawdę mogłabym tam siedzieć zupełnie nago, a i tak byłoby mi za gorąco. Przede wszystkim brakowało mi tlenu. Było masakrycznie. O wiele, wiele gorzej niż poprzednio. Na szczęście miałam miejsce siedzące, nie byłam zmęczona czekaniem przed wejściem, przed samym koncertem więcej się ruszałam, więc mroczków przed oczami nie uświadczyłam. Ale tlenu mi brakowało – i podczas koncertu, i później podczas 20-minutowego stania w kolejce do szatni.
Za to szukając mojego miejsca dwukrotnie zrobiłam z siebie idiotkę. Ale naprawdę w Atlas Arenie zawsze mam problem żeby się połapać w sektorach, a potem jeszcze te rzędy numerowane cyframi rzymskimi… Więc najpierw ze 20 minut przesiedziałam w nieswoim sektorze (fakt, że się zdziwiłam, że jestem aż tak z boku), a potem chyba z tego oszołomienia pomyliłam XI z IX. Ostatecznie mój właściwy sektor, nawet jeśli był trochę dalej od sceny, podobał mi się bardziej. Ogólnie byłam mile zaskoczona odległością – wydawało mi się, że będę wyżej. I chociaż moje miejsce było porównywalne z tym z 2010 roku, to wydaje mi się, że wtedy byłam dalej od sceny.

KONCERT
Koncert rozpoczął się punktualnie o 20:45. Na szczęście od razu wszyscy wokoło wstali. Później niektórzy siadali, ale ja przestałam cały koncert. Nie wyobrażam sobie siedzenia – wówczas zupełnie nie poczułabym klimatu. Wszystko działało jak w zegarku, punkt po punkcie, bez żadnych niespodzianek. Setlista była dość krótka – 20 piosenek – i w stosunku do Krakowa nastąpiła jedna zmiana, co też było do przewidzenia. Utworami wymiennymi zazwyczaj są te śpiewane przez Martina, dlatego jeśli w Krakowie zaśpiewał „Strangelove” (za którym nigdy nie przepadałam, ale chciałabym usłyszeć), to w Łodzi można było się spodziewać „I want you now”. Resztę setlisty stanowiły głównie starsze i znane utwory zespołu. Co zabawne promocja najnowszej płyty została zredukowana do zaledwie trzech piosenek, będących jednocześnie singlami – niezmiennie otwierającego show „Going backwards”, całkiem nieźle rozkręcającego się na żywo „Cover me” oraz „Where’s the revolution”. Największym zaskoczeniem dla mnie było pojawienie się w secie „Useless”- utworu, którego nie grali live od 20 lat. Może mnie jakoś nie powalił, ale miło było usłyszeć coś innego. Do setu powróciło sztandarowe „It’s no good”, które zawsze witam z uśmiechem na twarzy (chociaż tym razem miałam w trakcie pewne problemy techniczne, więc prawie w ogóle nie patrzyłam na scenę) i „A question of time”, które jest prawdziwym koncertowym killerem. Ponownie w Łodzi pojawiło się „Insight”, na które strasznie czekałam 4 lata temu i które wówczas uwieczniłam, dzięki czemu teraz mogłam się powydzierać. Zrezygnowałam natomiast z darcia się na „Home”, bo zorientowałam się, że z kolei tej piosenki nigdy nie nagrałam. Wstyd się przyznać, ale chyba skupiłam się bardziej na rejestracji wspomnień niż na przeżywaniu… Mój problem polega na tym, że to był zaledwie mój ósmy koncert, a czułam się jakbym widziała ich co najmniej dwa, o ile nie trzy razy tyle. Najjaśniejszym punktem występu było wg mnie „Everything counts”. Chociaż wiedziałam czego się spodziewać, bo przecież słyszałam już tę wersję, to jednak tym razem dyskotekowy początek połączony z grą świateł wywarł na mnie o wiele większe wrażenie niż pół roku wcześniej w Warszawie. Podobnie dobrze bawiłam się przy „A question of time”, a i „Cover me” doceniałam jakoś bardziej.
Dave zaprezentował się w swoim klasycznym wydaniu, czyli w kamizelce i spodniach z lampasami. Gołej klaty (na szczęście) nie było. Czas jaki spędził przy statywie oraz na tańcach można podzielić pół na pół. Dużo jest w jego współczesnych ruchach elementów przywodzących na myśl balet, ale zdarzyły się i klasyczne obroty ze statywem. Natomiast raz na wybiegu jego chód skojarzył mi się wręcz z Freddiem Mercurym. Nie odnotowałam natomiast charakterystycznego ruchu biodrami czy przeskakiwania z nogi na nogę z jednoczesnym klaskaniem. Martin z kolei jedyne żywsze ruchy wykonywał podczas „Home”, kiedy zagrzewając publiczność do wspólnego śpiewu zdarzyło mu się nawet podskoczyć. Fletcha tradycyjnie ujrzeliśmy w pełnej krasie dopiero gdy zespół żegnał się z fanami.
Bardzo szybko minął mi ten koncert. Przypominało to odhaczanie kolejnych punktów z listy. Set był zdecydowanie nastawiony na stare i sprawdzone utwory. Nawet to, co kiedyś było spontaniczną reakcją fanów zmieniło się w ściśle kontrolowany przez zespół rytuał. A więc gdy kiedyś publiczność śpiewała w nieskończoność końcówkę „Home”, zadziwiając tym zespół, tak teraz panowie są już na to przygotowani, podchwytują motyw, przygrywając albo na perkusji, albo na klawiszach, a gdy chcą już przejść do następnej piosenki Dave przerywa śpiewy mówiąc po prostu „Thank you” i wszyscy milkną. Jeśli komuś się wydaje, że tylko wielkie muzyczne spektakle ze spektakularnymi dekoracjami i układami choreograficznymi są ściśle wyreżyserowane, to jest w błędzie. Depeche Mode to również jest szczegółowo zaplanowane show, z tą może tylko różnicą, że reżyserem jest sam zespół. I reżyseruje zarówno ruchy Dave’a, jak i zachowanie publiczności. Z jednej strony coraz bardziej narzekam na tę przewidywalność, z drugiej jednak daje mi to w jakimś sensie poczucie bezpieczeństwa. Wszyscy się starzejemy, a im jesteśmy starsi, tym gorzej znosimy zmiany i niespodzianki. Dlatego koniec końców, nawet jeśli nic mnie nie zaskoczy podczas koncertu, jeśli nie mam na niego ochoty i nie chce mi się iść, to jednak zawsze wiem, że ostatecznie poczuję się na nim po prostu jak w domu.
Bo „nawet jeśli myślałeś, że jest ci to już niepotrzebne, czujesz, że nadal kochasz ich muzykę”…

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
11.02.2018, godz. 16:41, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»