burn Selector Festival 2012

7 czerwca 2012
czwartek, godz. 17:18

Nie będę ukrywać i powiem od razu prosto z mostu – według mnie czwarta edycja Burn Selector Festival była najsłabsza ze wszystkich. Zaczęło się od składu – moim zdaniem dość niszowego. Ok, Chase and Status, Hadouken! czy Magnetic Man mają swoją publiczność. Ale czy nie za małą jak na taki festiwal? Cóż, Krakowskie Błonia w porównaniu z poprzednimi latami, świeciły pustkami. Próżno było szukać takich tłumów, jakie bawiły się chociażby na Faithless dwa lata temu. Z tym, że Faithless to już legenda, a wszyscy tegoroczni wykonawcy to właściwie świeżaki. Nikogo naprawdę dużego, z ugruntowaną pozycją. Krążą opinie, że była to najciekawsza pod względem doboru artystów edycja. Moim zdaniem było wręcz odwrotnie – to była najnudniejsza odsłona festiwalu, a różnorodności było jak na lekarstwo. Postawiono przede wszystkim na drum’n’bass i dubstep. Fischerspooner + Royksopp + Franz Ferdinand, Faithless + Thievery Corporation + Calvin Harris, The Klaxons + Hercules and the Love Affair + La Roux – takie zestawienia to już przeszłość. Rozumiem, że organizatorzy z roku na rok wchodzą coraz mocniej w czystą elektronikę, ale mam wrażenie, że w czasie czwartej edycji wszystko było jakby na pół gwizdka. Zawinił brak pomysłu? Czy może jakieś ograniczenia budżetowe? A może po prostu się nie znam i tak miało być? W każdym razie do takiego sobie składu postanowiła się dostosować pogoda. Zimniej na Selectorze chyba jeszcze nie było. Nawet gastronomia nieco rozczarowywała – dwa stoiska z kiełbasą i bigosem to trochę skromnie. Ale może od razu nastawiano się na mniejszą frekwencję i uznano, że więcej po prostu nie potrzeba? Ostatecznie te dwa spokojnie dawały radę. Po raz pierwszy nie było też pań, które w zamian za paragony rozdawały maty do siedzenia, latarki itp. To wszystko ma odzwierciedlenie w moich zdjęciach – zbyt ciemnych i niewyraźnych, oraz w filmikiach – kręconych z oddali i tak basowych, że nastąpiło w nich automatyczne ściszenie wszystkiego.
Czwarta edycja festiwalu przypominała mi nieco pierwszą – wtedy też byłam w kurtce i też tylko jeden dzień. Z tym, że wówczas mój jednodniowy pobyt spowodowany był brakiem funduszy i chorobą, która zaatakowała mnie w drodze do Krakowa, w tym zaś roku powodem był przede wszystkim skład. Neon Indian widziałam, Chase and Status oraz Hadouken! niespecjalnie mnie interesują. Z wykonawców występujących na Magenta Stage oraz Yellow Dome Stage w tym roku po raz pierwszy nikt, ale to absolutnie nikt mnie nie przyciągnął.
Był jednak jeszcze dzień drugi. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Bo ja na Selectorze byłam tylko dla jednego koncertu, reszta była tylko dodatkiem. Do Krakowa przyciągnęło mnie dwóch Szwedów i jeden Amerykanin czyli Miike Snow. A reszta tak naprawdę nie miała znaczenia.
Z góry założyłam, że cały festiwal spędzę w jednym namiocie – Cyan Stage (znów identycznie jak podczas pierwszej edycji). Sobotę rozpoczął zatem dla mnie koncert Niki & The Dove – szwedzkiego duetu, nazywanego bardziej przystępnym The Knife. Faktycznie, twórczość The Knife jakoś nigdy do mnie nie chciała dotrzeć, natomiast Niki & The Dove wręcz przeciwnie. Może bez zachwytów, ale z dużym szacunkiem. Rzecz z jednej strony typowo indie elektroniczna, z drugiej bardzo zgrabnie skonstruowana, z chwytliwymi aczkolwiek niebanalnymi melodiami i zapadającym w pamięć wokalem Malin Dahlström. Nie umiem tego wyjaśnić, ale chyba przez tę większą przystępność Niki bardziej kojarzy mi się z Glasser niż rodzeństwem Dreijer. Z tym, że ubiegłoroczny koncert Glasser na Off festivalu zapisał się w mojej pamięci jako dość nudny występ (muzyki właściwie nie pamiętam) średnio urodziwej pani ubranej w dziwne pasiaste i zielone coś, podczas gdy koncert Szwedów był żywy, bardziej emocjonalny i mniej wydumany. Znów muszę to powtórzyć – przystępny. Uroda Cameron Mesirow i Malin Dahlström jest równie dyskusyjna, a stroje sceniczne równie ekstrawaganckie (choć Glasser wygląda artystycznie, natomiast Malin dość lumpeksowato), ale muzycznie i koncertowo wolę tę drugą. Bo była po prostu fajna – uśmiechnięta i nawiązująca kontakt z publicznością. I jeszcze takie małe spostrzeżenie – nie wiem, czy sprawiła to kreacja rodem z jakiegoś polskiego odpowiednika „Dynastii”, ale doszukałam się w muzyce Niki & The Dove ejtisowego klimatu, którego na płycie nie słyszałam.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Drugiego wykonawcę z Cyan Stage, którym był skład Buraka Som Sistema, z góry odpuściłam. Widziałam ich na Open’erze, wiem, że ludzie się nimi zachwycają, wiem, że wszyscy zawsze są pod wrażeniem koncertów, ale mnie jakoś to średnio rusza. W dodatku namiot, zachmurzenia i wiatr to nie to, z czym kojarzy mi się ten zespół. Buraka Som Sistema to dla mnie wspomnienie błękitnego nieba nad Gdynią i miękkiej trawy pod stopami. I niech tak zostanie. Podczas tego koncertu odwiedziłam Park Multimedialny. Obejrzałam trzy polskie jednominutówki, jeden film krótkometrażowy z Danii o heroinie (całkiem ciekawy), stałam się kilkoma zwierzętami w ramach „Stań się kim? Nim!?” (chociaż czułam się wybitnie głupio i mam wrażenie, że to raczej zabawa dla kilku osób) oraz udało mi się oswoić sarnę – sarna podeszła do mnie na ekranie i przez chwilę patrzyłyśmy sobie głęboko w oczy. A przy okazji nieco się rozgrzałam, przebywając w małym, jedynym szczelnie zamkniętym pomieszczeniu, do którego można było wejść.

Po naładowaniu baterii ruszyłam na clue wieczoru. Miike Snow rozpoczął od „Enter the Jokers Lair” – piosenki z gatunku lekkich i plumkających, takich do przestępowania z nogi na nogę.
W wersji płytowej.
Bo w wersji koncertowej rzecz miewa się zgoła inaczej. Na żywo muzyka tria to energetyczna bomba a każdy utwór nadaje się do skakania, nawet uwielbiana przeze mnie i postrzegana niemal balladowo „Silvia”. Przez niemal cały koncert parkiet chodził na wszystkie strony – lewo, prawo, góra, dół. Prawie każdy utwór zagrany był w dłuższej wersji, która kończyła się elektronicznym popisem duetu Karlsson/Winnberg. Jedynie „Black & Blue” zagrany został w kuriozalnie krótkiej formie, mocno kontrastującej z resztą setu. Poza tym utwierdziłam się w przekonaniu, że lubię nie tylko Andrew Wyatta (wiadomo, wokalistę każdy lubi ;-)), ale i Christiana Karlssona – uwielbiam patrzeć jak rusza się ten facet. A Andrew Wyatt trochę zbyt często krył się za klawiszami ustawionymi gdzieś z tyłu sceny – dlatego też moja „Sylvia” jest chyba najnudniejszym filmikiem, jaki nakręciłam. Za to kiedy wychodził przed publiczność zdarzały mu się takie momenty tańca, że miałam wrażenie zaraz zobaczyć szpagat 😉 Szczęśliwe pierwsze rzędy miały szansę uścisnąć mu dłoń, gdy dwukrotnie schodził do fosy. Ja jednak dość szybko wycofałam się na bok – cóż, lubię mieć choć odrobinę przestrzeni. Spełniło się także moje marzenie o usłyszeniu „Black Tin Box”, które w ciągu ostatnich tygodni wyrosło na mojego faworyta z ostatniej płyty. Utwór ten jest grany zamiennie z „Vase”, więc nie obyło się bez trzymania kciuków. Tylko szkoda trochę, że partii Lykke Li nie zaśpiewała ona sama – nie śmiałabym nawet marzyć o pojawieniu się jej na scenie, ale mogłaby chociaż zabrzmieć z playbacku. No ale cóż. Żałuję też, że nie grają „Plastic jungle”. W stosunku do ostatnich setlist nie było także „God help this divorace”, choć w tym przypadku nie będę narzekać. Wydawało mi się, że miejsca tego utworu nie zajął żaden inny a więc set był krótszy o jedną piosenkę. Zresztą w ogóle, podobnie jak w przypadku Niki & The Dove, którzy nawiasem mówiąc zupełnie zmienili kolejność granych utworów, miałam odczucie, że koncert był jakiś podejrzanie krótki. Ale to pewnie tylko efekt ogólnego wrażenia „festiwalu na pół gwizdka”.
Mniej więcej po pierwszej bądź drugiej piosence dało się usłyszeć charakterystyczny początek „Animal”. Czyżby ktoś coś wcisnął przez przypadek? Publiczność ryknęła w ekstazie, ale Andrew uspokoił nastrój słowami: „Not yet, not yet”. Za to po „Sans Soleil” zapytał: „Now?” i jednocześnie sam sobie odpowiedział: „Now”.
I tak zakończył się koncert – przedziwną wersją „Animal”, która tylko wokalnie brzmiała jak oryginał, za to muzycznie miałam wrażenie, że słyszę „Pretender”. Dopiero pod sam koniec utwór powrócił do swojej pierwotnej, płytowej wersji.
Takie miałam wrażenie. Tak to wszystko słyszałam.
Gdy natomiast obejrzałam filmik – totalne zdziwienie. Brzmi normalnie. Czyżbym miała omamy słuchowe? Czy odbiór live a nagranie mogą się aż tak różnić?
Wygląda na to, że mogą.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po zakończeniu koncertu, dla którego przyjechałam do Krakowa, postanowiłam zostać jeszcze na Magnetic Man. Chociaż dubstepu raczej nie słucham, potrafię – podobnie zresztą jak przy innych obcych mi gatunkach – docenić muzykę, która jest dobrze zrobiona, z polotem, ma to nieokreślone „coś”. Tak też jest w przypadku tego projektu. Poza tym mam lekką słabość do Skreama. Jego drugi krążek, „Out of the box”, znalazł się w moim zestawieniu Płyt 2010. To nie moja muzyka, a jednak coś mnie w niej rusza. Dlatego też poznanego przeze mnie nieco później Magnetic Mana z góry obdarzyłam pewnym zaufaniem, aczkolwiek ich jedyną płytę wysłuchałam w całości dopiero w ramach przygotowań do festiwalu. I nie powiem, spodobała mi się. Podczas koncertu naszła mnie jednak mała refleksja – w poprzednich latach takich facetów ukrywających się za monitorami komputerów (np. Digitalizm, Boyz Noize) można było zobaczyć raczej na mniejszej Magenta Stage. W tym zaś wypisani byli na plakacie największą czcionką, chociaż wydali zaledwie jeden krążek. Nie mniej jednak namiot był mocno zapełniony podczas ich występu. Panowie z elektroniką radzili sobie bardzo sprawnie, wprawiając dźwiękami basowymi w delikatne drżenie nawet moje zęby. Gdyby jednak nie Benga i jego „wodzirejowanie” mogłoby być trochę nudno. Ostatecznie na scenie nie działo się wiele – stół, na nim masa sprzętu wśród którego królowały trzy monitory i ukryci za nimi DJe, z których każdy podrygiwał w inny sposób. John Legend („Getting nowhere”), Angela Hunte („I need air”) i Katy B („Perfect stranger”) polecieli z taśmy (ech, znów pojawia się tęsknota za Lykke). Publiczność się bawiła, panowie byli zadowoleni, Benga co chwilę powtarzał jacy jesteśmy wspaniali a podczas chóralnego odśpiewania fragmentów „I need air” uśmiechy na twarzach Skreama, Artworka i Bengi świadczyły o tym, że są naprawdę pod wrażeniem. Jak na koncert z muzyką, której właściwie nie słucham, to było naprawdę dobrze.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Zachęcona występem Magnetic Man, zajrzałam jeszcze do drugiego namiotu na występ Sub Focus – kolejnego projektu grającego dubstep i drum’n’bass. Tu muzyka brzmiała inaczej. Była zdecydowanie szybsza i przynajmniej na początku miałam wrażenie, że jest bardziej… nie wiem jak to ująć… zabawowa? W przypadku tego występu główną rolę odgrywał MC, sam zaś Nick Douwma, czyli ojciec projektu, ukrywał się nieco z tyłu. O ile jednak koncertu Magnetic Man wysłuchałam z zainteresowaniem, o tyle Sub Focus dość szybko zaczął mnie męczyć i wydał mi się po jakimś czasie monotonny. Ponieważ jednak nie był to zwykły koncert a DJ set, miałam nadzieję usłyszeć chociażby „Splash” nagrane z I Blame Coco, którego swego czasu trochę słuchałam, oraz remiks, który Nick zrobił dla The Prodigy. Po prawie godzinie występu jednak zrezygnowałam. Zmęczenie wzięło górę i wróciłam do hotelu. A koncert trwał nadal. O ile w przypadku Niki & The Dove, Miike Snow i nawet po troszę Magnetic Man miałam wrażenie, że połowa setu została wycięta, tak Sub Focus grał i grał w nieskończoność. I dopiero długo później zorientowałam się, że nie miałam co czekać na zremiksowane przez niego „Voodoo People”. Bo „Voodoo People” to przecież dzieło Pendulum, Sub Focus zrobił zaś „Smack my bitch up”.
Na koniec powiem, że chociaż dość mocno sobie ponarzekałam, mimo wszystko nie jestem jakoś bardzo rozczarowana festiwalem. Na pogodę nikt nie ma wpływu, skład zamknął się już jakiś czas temu, więc wiedziałam na co jadę, dwa stoiska z jedzeniem w sumie wystarczyły. A to, za co najbardziej lubię tę edycję, to spokój, zero jakiejkolwiek nerwówki i spinania się, żeby dopchać się jak najbliżej. Z takim chilloutowym podejściem lepiej odbiera się muzykę, także – a może zwłaszcza – tą nieznaną. I wiem, że dopóki na Selectorze będzie choć jeden wykonawca, który mnie interesuje, mnie tam nie zbraknie.


autor: // Last.fm
07.06.2012, godz. 17:18, czwartek
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»