Depeche Mode – 10, 11.02.2010

15 lutego 2010
poniedziałek, godz. 01:08

No i stało się. Kolejny bastion zdobyty. 9 lat temu, gdy po raz pierwszy pomyślałam: „to Depeche Mode jest całkiem fajne”… ba, nawet 4 lata temu, gdy wrzeszczałam jak głupia na moim pierwszym koncercie DM… właściwie to nawet w maju 2009, gdy odwołano koncert, na który zdobyłam bilet w ostatniej chwili, bo wcześniej nie miałam ochoty iść, nigdy bym nie pomyślała, że wystąpią w moim mieście. 20 minut autobusem od mojego domu. W miejscu, gdzie nic się nie dzieje. Kilka miesięcy przygotowań, załatwiania różnych spraw związanych z „imprezami towarzyszącymi”, dużo zdjęć, dużo klipów, filmików itd, itp… I choć moje uczucia w stosunku do Depeche Mode mocno się wypaliły, ostatnimi czasy naprawdę nabrałam ochoty na te koncerty. Zwłaszcza, że w moim mieście. No jak tu nie być dumnym?
Muszę przyznać, że to były dwa idealnie przez nas (przeze mnie i newmana) zaplanowane wieczory. Idealna strategia. Pierwszy dzień – sektor. Doskonale się złożyło, bo zaraz po koncercie musieliśmy pędzić na afterparty do Wytwórni na nasz set. Nie wiem czy będąc na płycie udałoby nam się szybko wydostać. Będąc w Arenie po raz pierwszy na sektorze muszę przyznać rację osobom, które po koncercie A-ha stwierdziły, że ktoś chyba zapomniał o miejscu na nogi. Zdaje się, że halę projektowali niscy ludzie. Poza tym, wyglądający świetnie na wszelkich mapkach, sektor R okazał się być bardziej z boku sceny niż sądziliśmy. O sektorze S już nawet nie wspominam, nie wiem czy cokolwiek dało się z niego zobaczyć. Drugiego dnia zaplanowaliśmy płytę, choć ostatecznie, z przyczyn niezależnych, znalazłam się na niej tylko ja. Przed Areną zaś wylądowałam z ponad godzinnym opóźnieniem względem pierwotnego założenia. I bardzo dobrze, bo nie zdążyłam zmarznąć ani znudzić się staniem. Weszłam po jakichś 30-40 minutach czekania. Potem myk do szatni i raźnym krokiem przez pół hali do wejścia na płytę. Bez biegania. Na płycie również spokojnie, aczkolwiek zdecydowanie, skierowałam się w miejsce, w którym uznałam, że jest najluźniej. Skutkiem czego zatrzymałam się w jakimś 6-7 rzędzie od sceny/wybiegu. W sam raz. Zgodnie z planem. Tylko jak spojrzałam na zegar – była 17:50 – nieco się przeraziłam. 3 godziny samotnego stania… Trochę nudno. Ale jakoś minęło i nawet nie było najgorzej. Jak to dobrze, że istnieją komórki. Muszę też pochwalić osoby, które stały dookoła mnie. Lekki ścisk, ale właściwie żadnych przepychanek (ok, parę razy było napieranie z tyłu i z boku, ale spokojnie je zatrzymałam), żadnego wymachiwania rękoma (tego naprawdę się nie spodziewałam), żadnego deptania. Ruchliwość też mocno ograniczona. Miałam wręcz wrażenie, że ja ruszałam się najbardziej. Ba, podczas występu Nitzera na pewno (choć to mogło uchodzić za taniec jedynie dla niewtajemniczonych ;-)). Na „A question of time” też zaczęłam skakać jako jedna z pierwszych. Generalnie na koncertach tzw. grup młodzieżowych i idolów nastolatek jest miliard razy gorzej.
A koncerty? Było ok. Było fajnie. To już nie te same emocje, co przed czterema laty, za nic nie udało mi się przywołać tamtej ekscytacji. I choć moje wrażenia są o wiele bardziej płytkie to jednak bardzo pozytywne. Set był raczej nudny, ale przywykłam już dawno do tej myśli. Poza tym jako przeciwniczka wszelkich akcji podczas koncertów DM muszę pochwalić pomysł z balonami. Wyszło bardzo fajnie i bardzo dobrze, że działo się to podczas „Policy of truth”, którego nigdy nie lubiłam. Dzięki temu wręcz mi się podobało 😉 Bez balonów byłoby o wiele gorzej. Warto też wspomnieć o odśpiewaniu refrenu „Master and servant”, które zmusiło zespół do pewnej spontaniczności (co jest raczej rzadkością) – Dave „dał głos”. Drugiego dnia śpiewanie „Strangelove” totalnie nie wyszło – zresztą nie ma się co dziwić, „Master…” jest o wiele łatwiejszy.
Jeśli chodzi o samo Depeche Mode to – jak można się było spodziewać – pierwszego dnia byli bardziej żywi. Dave więcej tańczył, więcej klaskał, więcej szalał ze statywem, zrobił więcej piruetów. Także Martin pojawił się na wybiegu, zarezerwowanym dla Dave’a. Niestety drugiego dnia już tam nie zajrzał. W czwartek koncert był gorszy, ale jednocześnie ja, będąc na płycie, słyszałam go lepiej i odczułam go bardziej. Więc udała mi się kombinacja idealna. I choć w środę po kilku pierwszych zdjęciach zrozumiałam, że będzie bardzo trudno i w związku z tym po prostu odpuściłam, potraktowałam temat zdjęć i filmików luźno, bez stresu, okazało się, że to, co zrobił mój aparat, jest o wiele lepsze niż się spodziewałam. Pierwszego dnia nastawiłam się na filmiki, drugiego na zdjęcia. Mając jednak Dave’a tak blisko, nie mogłam kilku scen nie nakręcić. Postanowiłam się zatem pobawić w montażystę i zmiksować filmiki z pierwszego dnia z tymi z drugiego. Efekty widać na „Policy of truth”, „I feel you”, „Enjoy the silence” i „Never let me down again”.
Jak to się mówi, do trzech razy sztuka. I mam w końcu zdjęcia Depeszy 😉


autor: // Last.fm
15.02.2010, godz. 01:08, poniedziałek
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»