Rammstein – 14.11.2011

20 listopada 2011
niedziela, godz. 18:11


Zastanawiałam się ostatnio, na których wykonawców najdłużej czekałam – od momentu, kiedy się nimi zainteresowałam, do dnia, kiedy zobaczyłam ich na żywo. Na pierwszym miejscu znalazł się oczywiście duet Roxette (ponad 20 lat), na drugim zaś, co mnie już nieco zaskoczyło, Rammstein – 9 i pół roku. Nie wiem, co takiego stało się latem 2002 roku, ale nagle stwierdziłam, że „Sonne”, „Spiel mit mir” i „Klavier” to całkiem ładne, sympatyczne nawet piosenki. I tak jakoś zostało. Skakałam przy ich muzyce na depotekach, zawsze jakiś ich utwór towarzyszył mi w odtwarzaczu mp3, a na mojej muzycznej półeczce zamieszkała cała ich ówczesna dyskografia. Dlatego jedną z rzeczy, których najbardziej żałuję, jest to, że nie byłam na ich koncercie, gdy grali pół godziny drogi od mojego domu. Tłumaczę sobie, że naprawdę wtedy nie mogłam, ale jednak jakiś żal pozostaje. Tym razem jednak się zawzięłam i nie odpuściłam – bilety na gdański koncert kupiłam kilka minut po rozpoczęciu sprzedaży. I gdybym nie żyła w takiej totalnej informacyjnej izolacji, pewnie wybrałabym się też na drugi koncert.
Panowie zawitali do Polski w ramach właśnie rozpoczętej trasy koncertowej, promującej składankę ich największych hitów – „Made in Germany”, spodziewać się zatem można było samych soczystych kawałków. I tak też było – zagrali wszystkie najważniejsze single, plus kilka utworów, które zdaje się grali od zawsze. Było dokładnie to, do czego przyzwyczaili nas przez 16 lat kariery – ognie, wybuchy, rekwizyty, kilka charakterystycznych „inscenizacji”.
Zaczęło się majestatycznie. Zgasły światła, a z sufitu, nad głowami publiczności, zaczął zjeżdżać w dół buchający dymem podest-chodnik, łączący ze sobą dwie sceny – małą, umieszczoną mniej więcej w połowie płyty, oraz główną, dużą. Po chwili pojawił się zespół – przemaszerował przez publiczność w rytm plemiennych bębnów, a następnie chodnikiem nad naszymi głowami przeszedł na główną scenę – Oliver niosący pochodnię, za nim Richard i Paul, Flake z polską flagą, Christoph z flagą z logo R+ i na końcu Till. Na YouTubie to wejście trwało godzinami, na żywo, od momentu gdy zespół był już widoczny – chwilę. I w końcu stało się – rozległy się dźwięki chyba mojego ulubionego utworu Rammstein – „Sonne”. Pojawiły się pierwsze ognie i wówczas uwierzyłam w to, co zawsze słyszałam o ich koncertach – że pierwsze rzędy mają opalone brwi i rzęsy. Ja stałam na samym końcu golden circle – z rozmysłem, choć bez problemu mogłam przejść znacznie bliżej sceny – i nawet z takiej odległości czułam żar płomieni. Pierwsze „buchnięcie” to było naprawdę coś. Widzieć to w telewizji czy na monitorze komputera, a poczuć na żywo to jednak dwie zupełnie różne sprawy. Nawet jeśli wiedziałam, czego się spodziewać, to po prostu robiło wrażenie. Wow. A później potoczyło się już zgodnie z setlistą z Bratysławy (ok, w trochę innej kolejności): „Wollt ihr das Bett in flammen sehen”, „Keine Lust”, „Sehnsucht”, „Asche zu Asche”, „Feuer Frei!”. Podczas „Mutter” hala rozbłysła tysiącem światełek. Na „Mein Teil”, według mnie brzmiącym najmocniej z całego setu,  oczywiście na scenę wjechał kocioł z Flake w środku a Till ugotował sobie z niego obiad, jak to czyni od 7 lat. Podczas „Du riechst so gut” Richard i Paul zaprezentowali płonące gitary. Z „Links 234” z kolei najbardziej pamiętam wymachującego w marszowym rytmie głową Christopha. Początek „Du hast” zabrzmiał o wiele głośniej i mocniej niż na nagraniach koncertowych, które znam. Szkoda tylko, że z miejsca, w którym stałam, słabo było słychać śpiew publiczności. Zapomniałam natomiast, że podczas „Haifisch” Flake wsiada do wielkiego pontonu i płynie wśród publiczności. Kolejne trzy utwory panowie wykonali na małej scenie, na którą zostali przeprowadzeni przez „chodnik” na smyczy przez Chrisopha, przebranego za kobietę (to oczywiście nawiązanie do „Mein Teil”). Do setlisty powróciło kontrowersyjne „Bück dich”, podczas którego Till i Flake inscenizują scenkę seksu analnego przy pomocy sztucznego penisa, z którego następnie na publiczność tryska ciesz imitująca spermę. Następnie „Mann gagen Mann” a potem totalna zmiana klimatu – chwytające za serce i wzruszające wręcz „Ohne dich” i powrót na główną scenę. I wreszcie moment, na który chyba najbardziej czekałam i największe zaskoczenie w setliście – moja druga obok „Sonne” miłość, której nigdy bym się na koncercie nie spodziewała, ponieważ nie była singlem – „Mein Herz brennt”. Długie, tajemnicze intro, które powoli przeszło w znany i przepiękny smyczkowy początek, podczas którego na scenę ponownie po kolei weszli członkowie zespołu (wcześniej nastąpiła krótka przerwa) – na mnie to ten moment zrobił największe wrażenie. Do tego dosłowna wizualizacja tytułu – pikające, podświetlane serce na piersi Tilla i coś, co trzymane w jego wyciągniętej dłoni płonęło – trudno mi było dostrzec kształt, ale wytłumaczyłam sobie, że to też serce. To powinno być serce. Po tych, jak dla mnie najbardziej podniosłych minutach koncertu, rozbrzmiała „Amerika” a z armatek ustawionych po bokach i na środku sceny wystrzeliło kolorowe konfetti – tym razem w barwach polskich, nie amerykańskich, w każdym razie niebieskiego nie zauważyłam. A potem już tylko „Ich will”, „Pussy” z kolejnym penisem na scenie – tym razem w postaci armatki, która miała tryskać pianą, ale niestety po raz kolejny zawiodła (oczywiście na drugim koncercie już działała) oraz finałowe „Engel” , rozpoczynające się legendarnym już dla mnie gwizdaniem (pomimo moich obaw bardzo dobrze słyszalnym), podczas którego Till przywdział ogromne, metalowe skrzydła, buchające płomieniami. I to był koniec. Na pożegnanie wokalista powiedział swoim niskim głosem jeszcze tylko trzy rzeczy:
„Kocham was”
„Bardzo dziękuję, danke schön”
i… „I’m sorry for the dick” 😀
I w takt „Ohne dich” panowie zeszli ze sceny.
Kilka zdań wcześniej użyłam słowa „legendarny”, teraz muszę je powtórzyć, bo mam poczucie, że uczestniczyłam w czymś właśnie legendarnym. Lata największej świetności Vivy, drugiej najważniejszej stacji muzycznej chyba nie tylko w moim życiu, ale i w życiu wielu osób z mojego pokolenia, to właśnie Rammstein. Zwłaszcza „Du hast” i „Engel”. To taka moja młodość. Fajne czasy. I teraz to wszystko zobaczyłam – było dokładnie tak, jak w relacjach w Bravo i Popcornie (tzn tak mi się wydaje, że tam czytałam o ich koncertach, bo gdzież by indziej?). Dokładnie. Zwłaszcza „miotacze” ognia na twarzach Richarda, Paula i Tilla przypomniały mi o czasach, gdy takie obrazki oglądałam jedynie na zdjęciach w gazetkach muzycznych. I gdy uważałam taką muzykę za bardzo „heavy”. Tymczasem aż taka ciężka i ostra to ona nie jest. Poza tym zawsze twierdziłam, że Rammstein ma wiele bardzo melodyjnych piosenek. Publiczność okazała się z kolei niewiarygodnie spokojna. Trochę się obawiałam po szaleństwach i pogo, jakie miały miejsce na before party, ale okazało się, że było o wiele, wiele spokojniej niż chociażby na warszawskim Ladytron czy też na pierwszym z brzegu IAMX. Zero przepychania, zero deptania, mało tego – dookoła mnie było naprawdę luźno i gdybym tylko chciała, mogłabym stać o wiele bliżej. Wybrałam jednak widok na całą scenę.
Muszę też wspomnieć nieco o stronie organizacyjnej i o samej Ergo Arenie. Z zewnątrz, jak wszystkie tego typu obiekty w Polsce, jest raczej mało urodziwa, ale przynajmniej jest „podpisana”. Czcionka jest brzydka i całość przypomina raczej centrum handlowe albo jakiś hipermarket, ale przynajmniej jest dobrze widoczna (czego nie można powiedzieć o łódzkiej Atlas Arenie). Sklepik, wzorem wrocławskiego George’a Michaela, można było znaleźć przed budynkiem, podobnie zresztą jak małą strefę jedzeniową. Ochrona informowała przez megafony, gdzie należy się ustawiać i czego na koncert wnieść nie wolno (standardowo: profesjonalne aparaty i większe oraz otwarte butelki plastikowe). Wejścia otwarto punktualnie o 18ej a kontrola biletów i toreb odbywała się sprawnie. Niestety dobre wrażenie prysło, gdy przyszła kolej na wizytę w szatni. Tu skojarzenia miałam raczej ze Spodkiem niż z Atlasem – chmara ludzi w nieskoordynowanej kolejce i trzy osoby obsługujące. Mało tego – szatnia była płatna!!! Dowiedziałam się, że podobnie to wyglądało kilka dni wcześniej na łódzkim koncercie Sade, ale mogłabym przysiąc, że ja nigdy w Atlas Arenie za szatnię nie płaciłam. Absolutnie głupie, bezsensowne i bezmyślne. Sam zaś gdański obiekt wydał mi się mały. To, co mi się natomiast podobało, to trybuny – w dolnej części chyba składane, bo nie wierzę, żeby zaczynały się tak wysoko.
Koncert pozostawił we mnie pewien niedosyt. Krótko mówiąc – po prostu chciałoby się jeszcze. Po pierwsze bardzo odczułam żal, że nie było mnie wtedy, gdy być powinnam. Po drugie – niestety napotkałam na problemy techniczne, które nie pozwoliły mi uwiecznić wszystkiego, co sobie zaplanowałam, a to co uwieczniłam dość mocno się trzęsie (od Roxette mam problemy z ręką), poza tym nie wiem jakim cudem obcięłam końcówkę „Sonne”. Po trzecie – byłam święcie przekonana, że zagrają „Mein Land” i niestety musiałam się obejść smakiem. Pewnym pocieszeniem jest dla mnie to, że następnego dnia też nie było go w setliście. W każdym razie mam nadzieję, że „Made in Germany” to nie pożegnanie, a jedynie podsumowanie. Niech zrobią sobie 2-3 letnią przerwę i wrócą z nowym materiałem, bo chcę kolejnego koncertu! Nie odpuszczę kolejnego koncertu!

Setlista
1. Sonne
2. Wollt ihr das Bett in flammen sehen
3. Keine Lust
4. Sehnsucht
5. Asche zu Asche
6. Feuer Frei!
7. Mutter
8. Mein Teil
9. Du riechst so gut
10. Links 234
11. Du hast
12. Haifisch

13. Bück dich
14. Mann Gagen Mann
15. Ohne dich

16. Mein Herz brennt
17. Amerika
18. Ich will
19. Pussy
20. Engel

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
20.11.2011, godz. 18:11, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

1 komentarz

#1 chudy :
20.11.2011, godz. 18:11

witam
spoko stronka i bardzo dobrze napisane sprawozdanie oddające całe uczucie jakie tam panowało. Czułaś to i nie tylko ty to czułaś 😉 pozdro dla ciebie i wszystkich fanów R+ =D

Poprzedni Post
«
Następny Post
»