Everlast – 09.06.2016

10 czerwca 2016
piątek, godz. 11:09

Niektóre koncerty są po prostu fajne. Bez super scenografii, bez wizualizacji i bez frontmana szalejącego po scenie. Nie liczyłam na „show” w wykonaniu Everlasta. Zresztą w ogóle podeszłam do sprawy na luzie i bez wielkich oczekiwań. Postanowiłam po prostu cieszyć się tym, co dostanę. No i było fajnie. Trzy osoby w postaci klawiszowca, perkusisty i gitarzysty, w dodatku bez komputera (za to przy lekkiej pomocy whisky) potrafią zrobić muzykę, która jest skończoną całością. Nic dodać, nic ująć. Everlast w Progresji zabrzmiał bluesowo, momentami nawet rockowo i tylko bardzo, bardzo leciutko hip hopowo. Wydawało mi się, że bardziej słyszę jego irlandzkie korzenie niż hip hop, który stanowi przecież fundament jego twórczości. Nie było żadnych sampli ani scratchów i jedynie charakterystyczny sposób melorecytacji zdradzał z jakiego gatunku muzycznego wywodzi się Everlast.
Swoją drogą nigdy bym nie pomyślała, że kiedyś trafię na koncert tego faceta, którego dwa single – „What it’s like” i „Ends” – pogrywały w Radiu Zet w czasach, gdy każdej soboty zasiadałam przed odbiornikiem, by wysłuchać The World Chart Show (tak to się bodajże nazywało). Za pierwszą z tych piosenek jakoś specjalnie nie przepadałam, choć wpadała w ucho, ale już druga (jak to często bywa z tymi drugimi w moim przypadku) puszczana w mniejszej rotacji, zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu. Gdy przypomniałam ją sobie w tym roku po kilku latach przerwy, naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Ten niski, ponury wstęp cały czas wywołuje ciarki. I tak też było na koncercie, mimo początku, który Everlast zaśpiewał trochę za cicho, przez co publika dopiero po chwili rozpoznała utwór. Zawsze uważałam, że „Ends” jest nieco niedocenione, choć być może było po prostu zbyt mroczne dla radiostacji, które upodobały sobie łatwiejszy w odbiorze „What it’s like”. Jednak „Put your lights on”, które chyba jest równie mroczne, jeśli nie mroczniejsze, nie mogło już zostać zignorowane. To moim zdaniem najlepszy utwór Everlasta i pod względem lirycznym, i muzycznym. Miałam to szczęście, że poznałam go zanim ukazał się na singlu w marcu 2000 roku i dlatego mogłam go prawdziwie docenić, zanim został zarżnięty przez stacje radiowe. To naprawdę mocny kawałek, bardzo skromny pod względem ilości słów jak na Everlasta, ale właśnie dlatego taki porażający. Trudno się dziwić, że był to jeden z najlepszych momentów koncertu. Fantastycznie zabrzmiały dynamiczne „Stone in my hand” i „Folsom Prison blues”. Ja jednak najbardziej związana jestem z czasami „Eat at Whitey’s” i dlaczego najbardziej cieszyłam się na utwory z tej właśnie płyty – „Love for real”, „Black coffee” i przede wszystkim „Black Jesus”, które było moim absolutnym koncertowym numerem jeden. Jak można nie polubić kawałka, który aż się prosi, by chóralnie wyśpiewywać „na na na”? Choć kupiłam tę płytę 2 lata po premierze, swego czasu naprawdę słuchałam jej w takich ilościach, w jakich obecnie nie umiem już niczego słuchać. Cieszę się, że miałam okazję znów do niej wrócić.










autor: // Last.fm
10.06.2016, godz. 11:09, piątek
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»