A-Ha – 18.11.2019

19 listopada 2019
wtorek, godz. 16:49

Nigdy, ale to nigdy bym się nie spodziewała, że gdy w końcu się popłaczę na koncercie, to to właśnie będzie ten zespół i ta piosenka. Nie Depeche Mode, nie Bryan Ferry, ale A-ha i ograne do granic możliwości „Take on me” spowodowało, że popłynęły mi łzy. I to nie było wewnętrzne wzruszenie, to nie były załzawione oczy, to były normalne łzy, cieknące po twarzy i ściekające po brodzie. Naprawdę nie potrafię tego wytłumaczyć, bo ani jakąś wielką fanką A-ha nie jestem (choć bardzo lubię), a i rzeczony utwór nie kojarzy mi się z niczym szczególnym. No chyba, że z czasami, gdy wychowywało mnie MTV. Myślę, że to po prostu już wiek i cholerny sentymentalizm. A panowie, jak widać, na sentymentach potrafią grać doskonale.
Minęło dokładnie 10 lat i 1 dzień od mojego poprzedniego (pierwszego zresztą) koncertu A-ha. Pogubiłam się już w dziejach zespołu, ich zakończeniach kariery i późniejszych reaktywacjach. Zdaje się, że wtedy się żegnali. Później nagrali jakąś niepotrzebną płytę, a ostatnio plumkali sobie unplugged. I tak się rozkręcili, że zapragnęli czegoś większego. Ale co tu zrobić, jak się nie wydało żadnego nowego materiału? Ano najlepiej sięgnąć po stary. Wpadli więc na pomysł, żeby wyruszyć w trasę ze swoją pierwszą płytą. Koncept-koncerty mają się całkiem nieźle, więc czemu nie. Zwłaszcza, że to taki debiut, którego nie powstydziłby się nie jeden artysta.
Jak na tego typu koncert przystało, utwory grane były w kolejności zgodnej z płytą. Dlatego też największy hit zabrzmiał na samym początku. Ale jakiż to był początek! Rety, za to stopniowanie napięcia powinni dostać Oscara. Zaczęło się punktualnie o 20-ej. Zgasły światła, a na telebimie pojawiły się animacje, luźno nawiązujące do „Take on me”. I wtedy – tak, tak, już wtedy – cała publika zajmująca miejsca na płycie poderwała się z miejsc (bo trzeba zaznaczyć, że w zamierzeniu był to koncert siedzący). O, dzięki Wam, ludzie – pomyślałam zachwycona. Intro, które trwało blisko 4 minuty, było niczym mały film. Niepokojąca muzyka i czarno-biała kreska od razu przywołały lęk przed tamtymi złymi mechanikami. Naprawdę patrzyłam na to z zapartym tchem. Miałam wrażenie, że uczestniczę w czymś legendarnym, majestatycznym i ważnym. A gdy na miejscu obrazów pojawiło się w końcu logo A-ha, przerywane „tą kreską” znaną z klipu, i gdy z głośników popłynął charakterystyczny rytm, emocje sięgnęły zenitu. Tak mnie to uderzyło, że aż przerwałam nagrywanie (przestraszyłam się, że nie nagrywam, chociaż nagrywałam i w rzeczywistości sama przerwałam… ech, zdarza mi się czasem). A gdy usłyszałam główny motyw „Take on me”, łzy same popłynęły. Zadziałał chyba cały zestaw – mój wiek, sentyment, intro… Chylę czoła przed tak bombowym rozpoczęciem koncertu. Nie jestem zwolenniczką rozpoczynania koncertu od największej bomby, ale w tym przypadku udało się wyśmienicie, bo do końca miałam doskonały humor. Dalej setlista nie zaskoczyła, bo nie mogła zaskoczyć. Całe „Hunting high and low”, za wyjątkiem „Take on me” z niebiańsko wydłużonym początkiem oraz „I dream myself alive” w wersji demo, zostało zagrane w niezmienionych aranżacjach. Bo ostatecznie oddajemy tej płycie hołd, prawda? Więc nie zmieniamy, nie kombinujemy. Wspominamy za to i bawimy się świetnie. I chociaż A-ha zadebiutowali w roku, którego jeszcze nie mogę pamiętać, to bardzo, bardzo przyjemnie słuchało mi się ich pierwszej płyty w wersji live. To naprawdę świetny album i chociaż nie mam z nim żadnych wspomnień, ani nie jestem z nim zżyta, to jednak po każdym przesłuchaniu lubię go coraz bardziej. A gdybym go znała w dzieciństwie myślę, że lubiłabym go bardzo mocno. Najpiękniej zabrzmiał oczywiście utwór tytułowy, najbardziej energetyczny był zaś „The Sun always shines on TV”. Natomiast „Living a Boy’s Adventure Tale”, na które czekałam, zabrzmiało troszkę zbyt nijako. Warto jednak podkreślić, że na żywo materiał z „Hunting high and low” prezentuje się bardzo dynamicznie. Nogi aż same rwą się do tańca. Po odegraniu całej dziesiątki utworów nastąpiła 20-minutowa przerwa. Może się to wydawać dziwne, ale właściwie to bardzo wygodne – bo i do toalety można wyskoczyć, i coś przekąsić. A i oczyścić umysł można przed kolejną dawką muzyki – w sumie bardzo interesujący zabieg. Drugą część koncertu rozpoczęło „Analogue (All I want)”, brzmiąc chyba najbardziej nowocześnie z całego setu (a przynajmniej na początku). Po nim nastąpiło „Foot of the Mountain” (ach, czemuż nie „The Bandstand” z tej samej płyty?), a później wróciły starocie – „The swing of things”, piękne „Crying in the rain” i mocne „Sycamore Leaves”. Po nich zespół zaserwował absolutną nowość w postaci „Digital river” – typowego, miłego utworu w stylu A-ha. Ale nie jest to absolutnie żaden zarzut, bo piosenka brzmi bardzo porządnie – jestem na tak. Później było trochę śpiewania pod postacią „I’ve been losing you”, a następnie kończący set absolutnie romantyczny „Stay on these roads”. Ech, takie ballady powstawały tylko w latach 80-tych. Na bis pojawiło się „Scoundrel Days” i oczywiście chóralnie wyśpiewane (choć mogło być lepiej) „The Living Daylights”. I to było tyle.
Naprawdę bardzo mi się podobało. Morten był w dobrej formie wokalnej, choć widać było, że ma problemy z odsłuchem, a w którymś momencie między utworami zrobił nawet mini soundcheck, mówiąc „I don’t fucking hear myself”. Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak wizualizacje. Po prostu zapierały dech w piersiach, chociaż wydawać by się mogło, że wiele z nich to nic takiego – ot, lasek, łączka, morze. Ale i góry, zorza polarna, burza. Czasem z lotu ptaka, czasem z normalnej perspektywy. To wszystko było tak pięknie sfilmowane, w tak pięknym świetle i do tego tak idealnie zestawione z muzyką, że nie można się było napatrzeć. To plus muzyka A-ha tworzyło cudowną całość, chwytającą za serce i mocno grającą na emocjach. Chyba nigdy nie widziałam lepszych koncertowych wizualizacji i doskonalszej symbiozy. Wizualnie to było tak piękne, że aż się prosi o wydanie na DVD, natomiast muzyka – a już zwłaszcza to obłędne intro zwiastujące nadejście „Take on me” – prosi się o płytę koncertową. Na razie jednak przed zespołem jeszcze rok w trasie, więc póki co zostają mi moje materiały i wspomnienia.












autor: // Last.fm
19.11.2019, godz. 16:49, wtorek
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»