Albumy 2017

4 lutego 2018
niedziela, godz. 19:57
Część 3 z 3 w serii artykułów Muzyczne podsumowanie 2017

Z jednej strony lubię muzykę konkretną, najlepiej elektroniczną, taką, która wywołuje emocje – działa na mnie jak kawa, daje mi zastrzyk energii, ale i potrafi mnie wzruszyć. Z drugiej jednak najczęściej obecnie słucham muzyki w pracy, a w takich warunkach lubię, gdy jest ona jedynie tłem. Muszą to być rzeczy, których nie będzie mi żal wyłączyć w każdej chwili, przy których będę potrafiła się skupić i jednocześnie nie będą zbyt absorbujące. Dlatego zestawienie płyt, do których najczęściej wracałam w 2017 roku, to miks muzycznej energii z chilloutem.

Z I M A

Bonobo – „Migration”
Rok rozpoczęłam od najnowszej płyty Bonobo. Muzykę Simona Greena poznałam w 2008/2009 roku, gdy zajmowałam się głównie grą w Simsy po nocach i potrzebowałam spokojnego soundtracku. „Migration” z kolei świetnie sprawdziło się jako tło w pracy. Wystarczająco zróżnicowane, by nie nudzić, ale wystarczająco spokojne, by za bardzo nie absorbować.
Są tu i momenty trudnej do zdefiniowania muzyki instrumentalnej, ale i chwile całkowicie przystępnej „piosenkowości”. „Break Apart” nagrane wspólnie z Rhye, „Surface” z Nicole Miglis i „No Reason” z Nickiem Murphym zdecydowanie zapadają w pamięć. Połamane bity, różnorodne sample, ale i żywe instrumenty, takie jak fortepian czy gitara tworzą eklektyczną całość, której każde przesłuchanie zdaje się być dopiero pierwszym.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 

Sohn – „Rennen”
To pierwsza płyta, która naprawdę spodobała mi się w 2017 roku i gdybym robiła zestawienie z numerowanymi pozycjami, pewnie zajęłaby pierwsze miejsce. Chociaż ukazała się w lutym, nic innego nie zdołało zająć jej miejsca. Myślę, że niebagatelne znaczenie ma tu otwierający płytę „Hard Liquor” – uwielbiam ten utwór! Jest tajemniczy, zmysłowy i pięknie się rozwija. To doskonały wstęp do tej pulsującej elektronicznym rytmem płyty. Zaraz po nim następuje kolejne mocne uderzenie – bardzo wpadający w ucho i wciągający „Conrad”, którego poznałam już pod koniec 2016 roku. Mieszanka r&b z dużą dawką elektronicznych podkładów, które potrafią przemienić utwór, zapowiadający się na balladę w klubowy, choć chilloutowy kawałek, brzmi niezwykle świeżo, nawet po setnym przesłuchaniu. Jest tu cała masa dźwiękowych smaczków i niezliczona ilość pomysłów, które sprawiają, że „Rennen” to płyta, której wciąż chce się słuchać. I choć znam dobrze każdy z dziesięciu utworów, nie znudziły mi się ani trochę.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 


The xx – „I See You”
Na trzeciej płycie londyńskiego tria doskonale słychać wreszcie to, co tak zaskoczyło mnie na koncercie – elektronikę. Romy, Oliver i Jamie zdecydowali się wprowadzić ją w całej okazałości do swoich studyjnych nagrań. Jednocześnie ich muzyka nie straciła nic ze swojej intymności, jedynie aranżacje stały się bogatsze, choć cały czas pozostają dość surowe. Bardzo dobrze, że ta trójka zdecydowała się poeksperymentować, bo wydaje mi się, że nagranie trzeciej płyty, która byłaby kontynuacją brzmienia znanego z debiutu, byłoby nie tylko nudne, ale i oznaczałoby, że są zespołem bardzo jednowymiarowym. Tymczasem przez 5 lat, jakie upłynęły od wydania „Coexist”, udało im się ewoluować w pięknym kierunku, rozwijając i wzbogacając to, z czego zasłynęli. Wciąż mamy zatem melancholijne, piękne partie wokali damsko-męskich i tęskne brzmienie. Tyle tylko, że towarzyszy im więcej bitu, więc całość brzmi bardziej klubowo. Może i odbiło się to nieco na przestrzenności muzyki – wydaje się, że nowe utwory nie mają tyle „powietrza”, ale na pewno nie brakuje im uroku. Bogatsza aranżacja i weselsze melodie sprawiają, że jest to chyba najłatwiejszy w odbiorze album z całej ich dyskografii.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 
W I O S N A
 


Baasch – „Grizzly Bear with a Million Eyes”
Nie da się ukryć, że do „Corridors” wracałam zdecydowanie częściej niż do „Grizzly Bear…”. Nie oznacza to jednak, że jest to płyta zła. Jest po prostu mniej przebojowa i być może bardziej skomplikowana. Ma jednak klimat, znany z „Corridors”. Jest chłodno i mrocznie. Baaschowi wciąż nie brakuje pomysłów na nowe melodie i brzmienia. Podobnie jak poprzedniczki i tej płyty nie da się poznać po jednym przesłuchaniu, a to w mojej opinii wielka zaleta.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 

Shy Girls – „Salt”
Debiutancka płyta Dana Vidmara, który ukrywa się pod pseudonimem Shy Girls, to kwintesencja brzmienia Chilli Zet, czyli jedynej stacji radiowej, której jestem w stanie słuchać. Spokojna, ale nie nudna. Ładna, ale nie nachalna. To takie białe R&B, które wcale nie próbuje być czarne. Nie ma tu karkołomnych wyczynów wokalnych, za to jest sporo „piosenkowości”. Bardzo przyjemne wydawnictwo.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 
L A T O
 


Kari – „I am fine”
Zawsze miałam jakiś bliżej nieokreślony problem z muzyką Kari. Niby pierwsza płyta mi się całkiem podobała, ale jednocześnie wydawała mi się zbyt wydumana i jakoś nie potrafiłam się w nią wgryźć. Druga podobała mi się bardziej, ale nie znalazłam dla niej czasu. Aż wreszcie przy okazji trzeciej wszystko w końcu zagrało. „I am fine” to chyba najbardziej energetyczne wydawnictwo Kari, a i w moim odczuciu najmocniejsze jeśli chodzi o zawartość. Całość brzmi na iście światowym poziomie – nowocześnie, porywająco i bardzo skandynawsko, z czego zresztą Kari jest znana. Nie ma tu jakichś wyjątkowo odkrywczych rozwiązań, ale za to całość podana jest z niezwykłym wyczuciem i ze smakiem. Tak powinno się robić indie pop. Ta płyta jest po prostu bezbłędna. Najmocniejszą jej stronę stanowią jednak utwory same w sobie, które są po prostu porywające. Każdy z nich mógłby stać się potencjalnym hitem i każdy z powodzeniem mógłby zawojować alternatywne listy przebojów, dlatego bardzo żałuję, że ta płyta przeszła praktycznie bez echa.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 

Mery Spolsky – „Miło było pana poznać”
Chyba żadnej polskiej płyty, wydanej w 2017 roku, nie znam tak dobrze, jak tej. Nie wiem, jak to się stało, bo jeśli chodzi o muzykę i brzmienie to nie jest w 100 procentach to, co mnie porywa. Może troszeczkę za dużo tu gitar… choć przecież to nie jest płyta gitarowa… Może troszkę za dużo oldschoolowych syntezatorów z lat 80-tych… chociaż ja właściwie lubię takie syntezatory… Może melodie troszkę nie takie, jak lubię…. aczkolwiek bardzo łatwo wpadają w ucho… Ale jeśli dodać do tego teksty… TE teksty, to nagle robi się z tego wydawnictwa rzecz uzależniająca. Taka, którą jak już się włącza, to słucha się od A do Z. I tańczy się i śpiewa, bo okazuje się, że te wszystkie teksty nie wiadomo kiedy weszły do głowy. Mery zdecydowanie ma talent do pisania zgrabnych rymowanek. Potrafi dobierać proste słowa i tworzyć z nich niebanalną całość, która nie dość, że doskonale brzmi, to jeszcze jest i zabawna, i lekko frywolna, i jednocześnie inteligentna. Ta dziewczyna nie pisze o jakichś dyrdymałach z kosmosu, tylko opowiada prawdziwe, żywe historie, w których chyba każdy potrafi odnaleźć cząstkę siebie, mimo tego, że mają bardzo osobisty charakter. Chociaż „Miło było pana poznać” jest koncept-albumem, traktującym o rozstaniu, to nie ma na nim miejsca na użalanie się nad sobą czy łzawe ballady. Ta płyta to raczej rozliczenie się z pewnym etapem życia, który już się zakończył i który należy oddzielić grubą kreską. I tak właśnie Mery robi – po swojemu, z wdziękiem i jednocześnie z uśmiechem na twarzy.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 

Maya Jane Coles – „Take Flight”
Mayę Jane Coles poznałam dzięki temu, że była supportem przed warszawskim koncertem Depeche Mode. Jej występ wydał mi się wówczas nudny. Wolałabym coś żywszego i bardziej absorbującego podczas wielogodzinnego oczekiwania na DM. Tymczasem to, co było dla mnie wadą na koncercie stadionowym, okazało się zaletą kilka miesięcy później w słuchawkach. To kolejne potwierdzenie mojej tezy, że muzyka potrzebuje po prostu odpowiedniego czasu i okoliczności. „Take Flight” to doskonały wyciszacz do pracy. Muzyka, która niezobowiązująco płynie sobie w tle, pozwala się skupić na wykonaniu danej czynności i jednocześnie odpręża. Pełna ciepłych, trzeszczących brzmień, nostalgicznych motywów i przestrzeni. Pozwalająca odetchnąć. Teraz, przy każdym przesłuchaniu powraca do mnie wspomnienie przestrzeni Stadionu Narodowego, lekkiego deszczu i wiatru. Kiedyś nie rozumiałam sensu takich płyt, dziś potrafię je docenić. Delikatny deep house z elementami trip hopu, bez nachalnych melodii i mocnych beatów, jak widać również potrafi zyskać moją sympatię.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 
J E S I E Ń
 


Lazerhawk – „Dreamrider”
Przypomniałam sobie o tej płycie właściwie dopiero pod koniec roku. Po uwielbianym przeze mnie „Visitors” i przegapionym „Skull and shark” pokładałam w „Dreamriderze” wielkie nadzieje. Tymczasem płyta okazała się strasznie powolna i w gruncie rzeczy nudna, dlatego właściwie przeleżała nietknięta przez cały rok. Do czasu aż obejrzałam drugą serię „Stranger Things” i zakochałam się w synthwave’owych playlistach na YouTube. Wtedy nagle włączył mi się Lazerhawk i dopiero wówczas zrozumiałam, o co chodzi w tej muzyce. „Dreamrider” faktycznie jest najwolniejszym albumem Lazerhawk, ale taki też ma być. To nie jest płyta imprezowa, ale największy w dotychczasowej dyskografii Garreta Haysa hołd złożony brzmieniom lat 80-tych. Kosmiczne, bardzo filmowe melodie, wielkie syntezatory, arpeggia przywodzące na myśl Giorgio Morodera, klarowne sekcje rytmiczne i ten charakterystyczny tęskny romantyzm, to jest to, co kojarzy mi się z dzieciństwem. „Dreamrider” spokojnie mógłby być soundtrackiem do Netfliksowego przebojowego serialu.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 

Natalia Nykiel – „Discordia”
Pierwsza płyta Natalii mnie nie porwała. Stanowiła eklektyczną mieszankę najróżniejszych elektronicznych patentów, potoku słów i masy melodii, z których jedne łatwo wpadały w ucho, a inne były całkowicie nijakie. Miała momenty, ale całość wydawała mi się zbyt chaotyczna. „Discordia” jest już znacznie bardziej poukładana i konsekwentna. Z jednej strony to ponownie szalona podróż po elektronicznym świecie, ale tym razem już z przewodnikiem w dłoni. Utwory na drugiej płycie Natalii są mocniejsze, bardziej konkretne i bardziej porywające. To już bardzo świadomy miks popu z muzyką taneczną, który z powodzeniem może zawojować eter rozgłośni radiowych, jak i parkiety dyskotek. Teksty również stały się bardziej angażujące. To już nie jest abstrakcyjny ciąg myślowy, a prawdziwe historie, które chce się poznać. Łącząc ze sobą popowe melodie, nowoczesną taneczną elektronikę z pogranicza komercji i alternatywy oraz inteligentne teksty Natalia trafiła w dziesiątkę. A to, że „nie klaszcze się na raz” powinien wbić sobie do głowy każdy.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 

Kortez – „Mój dom”
Podobnie jak Natalia Nykiel, Kortez również uniósł ciężar drugiej płyty. „Mój dom” to wydawnictwo bardziej dopracowane od debiutu. Jest zdecydowanie bogatsze brzmieniowo, więcej się dzieje na poziomie dźwiękowym. Ta muzyka nie brzmi już jak nagrana w sypialni. Nie straciła jednak nic ze swej intymności i prawdziwości. Kortez cały czas z brutalną szczerością obnaża swoje uczucia. Co ciekawe, choć płyta opowiada o rozstaniu, wydaje mi się weselsza od „Bumerangu”. Nie ma na niej tego rozdzierającego smutku, który emanował chociażby z „Pocztówki z kosmosu”. Tempo jest trochę szybsze, muzyka trochę cieplejsza. Na „Bumerangu” słychać było, że coś się dzieje nie tak, na jego następcy jest już pogodzenie się z faktami. Stało się, więc lepiej się rozejść póki można jeszcze ocalić dobre wspomnienia. Być może dlatego słyszę na tej płycie promyk nadziei.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

 

 

Gary Numan – „Savage (Songs from a broken World)”
Umówmy się, Gary nie odkrywa Ameryki na swoim najnowym krążku, powiela natomiast patenty znane ze „Splintera”. Powiela, ale za to jak! Są tacy artyści, u których powtarzalność w ogóle mi nie przeszkadza i do takich zaliczam Gary’ego. Co z tego, że brzmi tak samo, skoro brzmi doskonale? Cudowne melodie, fenomenalna produkcja i teksty, z których wiele zapadło mi w pamięć (chociażby piękne „I’m easily forgotten, there is always someone better than the past”). Wielkie refreny, bliskowschodnie motywy, monumentalne aranżacje, soczysta elektronika, świdrujący mrok i ta moc! To jest dokładnie taki typ melodii i brzmienia, które mnie zawsze porywają. A w tym wszystkim ukryte są po prostu dobre utwory. Nie ma tu wprawdzie tanecznego następcy „Love hurt bleed”, ale wynagradza mi to cudowna otwierająca płytę czwórka w postaci elektryzującego „Ghost Nation”, kołyszącego „Bed of Thornes”, mocnego „My name is Ruin” i rozdzierającego „The End of Thing”. Uwielbiam w całości.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Inne artykuły z tej serii:


autor: // Last.fm
04.02.2018, godz. 19:57, niedziela
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»