Kilka miesięcy temu, po drugim, trzecim czy czwartym rzucie informacji na temat wykonawców tegorocznego Open’era, postanowiłam: jadę.
Bat for Lashes – długo przeze mnie oczekiwana i wytęskniona sprawiła, że zdecydowałam się bez wahania.
A gdy okazało się, że New Order, które w sumie też mogłabym zobaczyć, zwłaszcza,że będę tak blisko, gra innego dnia, zaczęłam kombinować.
I jeszcze M83 – uroczy, bardzo, bardzo miły dodatek, którego koncertem byłam coraz bardziej podniecona z upływem czasu – też inny dzień. Do tego inne przyjemne wypełniacze – Bjork, Franz Ferdinand, Justice, Nosowska (której nigdy wcześniej nie widziałam), Bloc Party, Yeasayer, The Ting Tings, które wprawdzie same w sobie nie byłyby w stanie przyciągnąć mnie na festiwal, ale skoro już znalazły się w line-upie…. Zdecydowałam, że jadę na całość.
Mój drugi Open’er diametralnie różnił się od pierwszego. Przede wszystkim skład był o wiele słabszy, dlatego tak na dobrą sprawę podniecałam się tylko dwoma koncertami – Bat for Lashes i M83. I dlatego też tym razem podeszłam do sprawy na o wiele większym luzie. Nie odczuwałam specjalnej presji, żeby dotrzeć na teren festiwalu na jakąś określoną godzinę, nie chciało mi się także pchać specjalnie blisko sceny. Nie planowałam z góry kiedy będę jeść i pić. Miałam pewien plan, które koncerty chciałabym zobaczyć, ale gdyby nie wypalił, nie byłoby tragedii. Może po prostu nabrałam w końcu trochę festiwalowo-koncertowego doświadczenia i przestałam się spinać w pewnych kwestiach.
Ludzi także było o wiele mniej niż w 2009 roku, choć dwa ostatnie dni były wyraźnie liczniejsze (wiadomo – piątek i sobota).
Mojego pierwszego Open’era zapamiętałam jako nieustanną mękę. Z nieba lał się żar a ja byłam po prostu nieziemsko zmęczona. Bolały mnie całe nogi i ledwo mogłam chodzić. SKMki jeździły tak wypełnione, że czasem nie udawało się już wepchnąć. Dojazd autobusem na teren festiwalu, do którego najpierw trzeba było odstać swoje w długaśnej kolejce, trwał w nieskończoność, potem kolejny niekończący się marsz z autobusu do głównego wejścia. A następnie pokonywanie kilometrowych odległości między poszczególnymi scenami i wystawanie pod sceną, żeby być w miarę blisko. Do tego oczywiście kolejki po jedzenie i po picie. A powrót ostatniego dnia, po The Prodigy, obrósł już w mojej głowie legendą. Tłum i zmęczenie tak nieziemskie, że spokojnie można się było zdrzemnąć na stojąco. Ścisk nie pozwoliłby na upadek. A potem przepuszczanie przynajmniej dwóch zapchanych pociągów, by ostatecznie w kolejnym, gdy było już zupełnie widno, znaleźć sobie na tyle dużo miejsca, by stanąć na jednej nodze i jakoś dojechać do Sopotu. Jeden wielki koszmar.
Tymczasem w tym roku nie trafiłam na żadną zapchaną SKMkę, w żadną stronę. Kolejka do autobusu w Gdyni była tak mała, że udawało mi się wsiąść po kilku minutach stania. Gorzej już było z samą jazdą, bo i duchota, i niestety korki, wydłużające dodatkowo podróż. Z kolei już na terenie miasteczka festiwalowego również praktycznie nie zdarzyło mi się stać w żadnej kolejce- ani po jedzenie, ani po picie, ani do toi toia. Tylko, jak już wspomniałam, w czasie dwóch ostatnich dni znacznie trudniej było wykonać szybki marsz pomiędzy namiotem a sceną główną (na marginesie: dlaczego zostały umieszczone tak daleko siebie?), bo wciąż trzeba było lawirować między ludźmi.
I o dziwo, choć prowadzę teraz absolutnie siedzący tryb życia i w dodatku mało śpię, zmęczenie też było o wiele, wiele mniejsze. Ale to pewnie także dzięki pogodzie, która mimo panującej wilgoci i wszechobecnego błota, które z każdym dniem robiło się coraz bardziej obrzydliwe i śmierdzące (nie miałam pojęcia, że błoto tak cuchnie!) była dość przyjemna i ciepła. Dopiero ostatniego dnia zdarzyła się potężna burza z piorunami, która zamieniła teren festiwalu w jedno wielkie bagno. Ale dzięki temu, że nie było zimno, dało się to jakoś przeżyć. Ważne, że nie padało podczas żadnego koncertu na scenie głównej, na który się wybierałam.