Hooverphonic – 17.03.2022

20 marca 2022
niedziela, godz. 20:21

Czy ja po ostatnim koncercie Hooverphonic przypadkiem nie mówiłam,  że ich następnym wokalistą mógłby być ten chłopak, który wymiata podczas “Badaboum”? Otóż – Hooverphonic rzeczywiście po raz kolejny zmienił wokalistkę, i to szybciej niż chyba ktokolwiek mógłby się spodziewać, ale póki co wymiatający pan pozostaje jednak nadal “jedynie” chórzystą i gitarzystą koncertowym. Bo oto nagle, zupełnie niespodziewanie, przyprawiając wszystkich fanów zespołu o szybsze bicie serca, wróciła… Ona! 
Geike Arnaert. Najbardziej charakterystyczna, najbardziej znana, najdłużej współpracująca z zespołem wokalistka i ta, z którą zespół nagrywał najlepsze płyty.
Nie sądziłam, że to kiedykolwiek nastąpi, ba, nigdy o tym nawet nie myślałam. Jej odejście było dla mnie dużym zaskoczeniem, ale pogodziłam się z tym i temat był dla mnie zamknięty. A tu proszę. Pandemia zmienia nawet składy zespołów. 
Może i nie ma na ostatniej płycie zespołu, “Hidden stories”, tej magii, co 20 lat temu, ale jest jednak to coś. Głos ma jednak znaczenie i nadaje charakter muzyce. To znowu jest ten Hooverphonic. Ten prawdziwy. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale to jak powrót do domu. A płyta zyskuje z każdym przesłuchaniem. 
I taki był też ten koncert. Jak powrót do domu. Jak spotkanie z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Setlistę przesłuchałam 3 razy – to jak na mnie bardzo mało. Ale nie musiałam więcej. Ja to wszystko znam, znam doskonale. Pamiętam te utwory, jak się ukazywały, jak mi towarzyszyły. Znam melodie, znam poszczególne dźwięki, znam teksty. Sam zaś koncert to również była podróż przez ponad 20 lat muzyki, piękny przekrój twórczości. Zaczęło się od nowości – “A simple glitch of the heart”, a gdy na scenie, jako ostatnia z zespołu, pojawiła się Geike, publiczność ryknęła. Nie pamiętam już aż tak dobrze dwóch poprzednich razów, gdy ją widziałam, ale tamte koncerty zapisały się w mojej pamięci jako bardziej statyczne i “statywowe” . Tym razem statywu było mało, a ruchu o wiele więcej. W ogóle to był naprawdę mocny i żywy koncert. Zaraz po “Glitch” zabrzmiało eurowizyjne “The Wrong Place” – kolejny kawałek, który zyskuje z każdym przesłuchaniem, a w wersji live to już w ogóle. Zdaje się, że potem po raz pierwszy odezwał się Alex, czyli zespołowy wodzirej. A więc znów były różne opowieści, niektóre bardziej spontaniczne, inne mniej – było więc i trochę o piosenkach (bardzo sobie cenię takie wtręty), ale i o Kasi Wilk. Zupełnie zapomniałam o tym wątku, chociaż z drugiej strony słyszałam o tym tylko raz. Kasia Wilk to ex-dziewczyna Aleksa, Polka. Ale nie “ta wokalistka”, jak sam wyjaśnił. Za to tym razem wyznał, że poznał ją w Fabryce Trzciny. Kurczę, też tam wtedy byłam 😉 W każdym razie z takich opowieści można się było dowiedzieć np., że “Belgium in the rain” miało początkowo tytuł “Belgrade in the rain”, natomiast “Anger never dies” zdążyła zaśpiewać Geike przed odejściem, ale wówczas piosenka była wolniejsza i ostatecznie nagrała ją dopiero Noémie. Z kolei “Amalfi” to wesoła piosenka dla jego żony. Byłam ciekawa jak Geike zabrzmi w utworach, które zostały wydane już bez jej udziału, czyli, oprócz wspomnianych “Anger…” i “Amalfi”, “The Night before”, “Badaboum”, “Gravity”, “Romantic”. Ale ostatecznie to dla niej nie pierwszyzna, przecież od zawsze musiała się mierzyć chociażby z “2 Wicky”, a więc i z pozostałymi piosenkami, których nie nagrała, poradziła sobie świetnie. Chociaż Noémie nadała “Anger…” swój charakterystyczny, ja ja to mówię, “country sound”, to i Geike potrafiła sprawić, że ta piosenka zabrzmiała jak jej. W zwrotce “Badaboum” pięknie wybrzmiało jej vibrato.  W dodatku bardzo, bardzo fajnie wyszedł muzyczny dialog z moim ulubieńcem, kolegą-chórzystą (czy dobrze zrozumiałam, że on ma na imię Peter albo Pete?). Oj, chyba było tu więcej chemii niż między nim, a nieco jednak nieśmiałą i wycofaną Luką cruysberghs. Luka zresztą w ogóle wydawała się trochę nie na miejscu. Z jednej strony na klipach biegała w glanach, z drugiej, na koncercie, została wystrojona np. w czerwoną sukienkę “Jackie Cane”. Wyglądała ładnie, ale wyglądała na przebraną. To nie była ona. Za to Geike, w skórzanej, krótkiej sukience wiązanej jak kimono, wyglądała lepiej niż kiedykolwiek. Wracając jednak jeszcze na chwilę do Luki – podobał mi się jej tęskny śpiew w “Romantic”, ale zawsze miałam wrażenie, że jest za młoda na taki tekst i taką piosenkę powinien wykonywać ktoś starszy. Ktoś taki, jak Geike. No i stało się, doczekałam się. W jej ustach słowa o braku romantyzmu zabrzmiały o wiele bardziej autentycznie niż w ustach niespełna 20-latki, której i wygląd, i śpiew jest zaprzeczeniem tego, o czym śpiewa. Zresztą Geike przez cały koncert brzmiała wspaniale. Na płytach aż tak nie słychać, jaką moc ma jej głos. Natomiast w skromnie zaaranżowanych “Vinegar & Salt” czy “One Big Lie” po prostu lśni. I chyba po raz pierwszy doświadczyłam wspólnego śpiewania na koncercie Hooverphonic (albo mam słabą pamięć ;-)). Drugi, ostatni bis, zakończyła ostatnia piosenka z ostatniej płyty (o tym też Alex powiedział, że to ich tradycja) – “Hidden stories”, a dokładniej nasz śpiew. Muzyka powoli cichła, muzycy po kolei schodzili ze sceny, aż została tylko śpiewająca a capella Geike. I my. Weszła na scenę ostatnia i ostatnia z niej zeszła. Co ciekawe, koncert Hooverphonic był moim trzecim koncertem przed pandemią i teraz jest trzecim po wybuchu pandemii. Ładna klamra.
















autor: // Last.fm
20.03.2022, godz. 20:21, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»