Nadeszła jesień a wraz z nią, jak co roku w moim życiu, czas Bryana. Bo Bryana Ferry słucham głównie jesienią. Zawsze do pochmurnego nieba, chłodu i liści spadających z drzew, pasował mi najbardziej. W tym roku jesień z Bryanem jest tym smakowitsza, że pierwszy dandys muzyki art-glam-pop-rockowej wydał właśnie nową płytę. Co więcej jest to wreszcie płyta z absolutnie nowymi utworami, napisanymi przez i dla niego specjalnie. Mało tego, wśród współautorów pojawiają się nie tylko koledzy z pierwszego składu Roxy Music, ale i muzycy bardziej współcześni. Jedna z takich właśnie kolaboracji zatytułowana jest „Shameless” i ujrzała światło dzienne już kilka miesięcy temu, na płycie Groove Armady. Groove Armada i Bryan Ferry – to brzmi kosmicznie. Ale, o dziwo, świetnie się sprawdza.
Pierwsza wersja – z albumu „Black light” – płynie. Jest bardziej stonowana, spokojniejsza, nastrojowa mimo bitu. Rozmarzona. Do puszczenia na imprezie o godzinie 3-4ej, by jedna lub dwie osoby mogły się pobujać na parkiecie z drinkami w ręku.
Wersja z płyty „Olympia” jest nieco inna. Bardziej „bryanowata” – tak, tu występują te dźwięki, które u Bryana słychać zawsze – ale z nutką świeżości. Jest – ku mojemu zdziwieniu – bardziej dyskotekowo, słychać elektroniczne sample, ale jednocześnie to wciąż Bryan i jego kobiece chórki. Do tego bardzo fajna, podkreślająca sposób śpiewania, sekcja rytmiczna. Z jednej strony trochę tu oldchoolowego disco z lat 70tych, z drugiej coś nieuchwytnego (może te sample?) nadającego utworowi nowoczesny charakter. Miło się słucha i miło przytupuje nóżką. Tak, da się przy tym tańczyć o godzinie 23.
I sama nie wiem, którą wersję wolę – bardziej stonowaną i senną z Groove Armadą, czy tę bardziej parkietową. Obie mają swój urok.