Parov Stelar – „The Princess”

29 września 2012
sobota, godz. 18:21

Parov Stelar debiutował w moich słuchawkach w 2008 roku, gdy zaintrygowała mnie okładka i opis „Shine”. Właściwie jednak zaczęłam go słuchać dopiero w 2009 i 2010 roku, gdy rozpoczął się mój romans z nu-jazzem, lounge i downtempo. Pożarłam Parova w całości. Dosłownie rzuciłam się na niego jak wygłodniały drapieżca na zwierzynę. Pokochałam jego trąbki, fortepian, elektronikę, bity i klimat. I dało się to zauważyć na laście, gdzie w końcu zajął pierwsze miejsce wśród najczęściej słuchanych przeze mnie wykonawców. Tymczasem jednak już pod koniec 2010 roku nastąpił pierwszy zgrzyt w naszym związku. Teraz zaś przechodzimy kryzys.
„The Princess” jest pierwszą płytą Parova, która mi się nie podoba. OK, może to trochę za dużo powiedziane, ale faktem jest, że nie przypadła mi do gustu. Przeleciała przeze mnie, nie zapamiętałam z niej nic, do żadnego utworu nie mam ochoty wracać. Wcześniej nigdy coś takiego mi się nie przydarzyło. Niby jest jazz, niby są dęciaki, jest elektronika, jest rytm, ale tym razem to nie To. Parov poszedł niestety w stronę, której nie lubię, a którą zaprezentował już wcześniej na EPce „The Paris swing box”. Jestem nieco na bakier z gatunkami muzycznymi, ale gdybym miała opisać to fachowym językiem, powiedziałabym, że postawił na więcej house’u, który opiera się rytmicznie na charlestonie. A ja klubowego charlestona nie lubię. Gdy myślę o nowym obliczu Parova mam tylko jedno skojarzenie – Yolanda Be Cool & DCUP i „We no speak americano”, którego szczerze niecierpię i które wybitnie działa mi na nerwy. Szybkie tempo, krótkie dźwięki wygrywane na pianinie, dużo skreczy, sampli i wokalnych loopów tworzy dla mnie chaos. Coś frywolnego, lekkiego ale i błahego, obdarzonego wprawdzie melodiami, z których jednak żadna nie zostaje w głowie na dłużej niż czas trwania utworu. Mało tego, słuchając każdej kolejnej piosenki ma się wrażenie, że dopiero co się ją słyszało. Wszystko brzmi tak samo. Jednym słowem muzyka ta może być jedynie nieabsorbującym tłem, sama w sobie nie przyciąga bowiem uwagi. Nie jest to wina tylko produkcji, ale i utworów, które są po prostu nudne. Próżno szukać na płycie czegokolwiek porywającego. Utwory klubowe nie posiadają żadnej mocy. Za każdym razem, gdy w środku utworu następuje wyciszenie i słychać kroczący z oddali bit, przybliżającą się i narastającą melodię, czekam na wybuch. Tymczasem wybuch nie następuje. W momencie, gdy powinien się pojawić, wraca nudny, tępy, klubowy bicik. To jak z orgazmem, który jest tuż tuż i gdy od ekstazy dzieli cię jeden, finalny ruch, partner nagle zmienia pozycję. I wszystko na nic.
Księżniczka to niestety słaba kochanka.
Sytuacja przedstawia się odrobinę lepiej, jeśli chodzi o wolniejsze utwory. „The game” i „With you” to najjaśniejsze punkty albumu. Wreszcie jest na czym „zawiesić ucho”, bo są i ładne i całkiem ciekawe. Pewnie dlatego, że wyraźnie odstają brzmieniowo od reszty. Najlepsze fragmenty „The Princess” to te spokojniejsze i bardziej melancholijne – „You got me there”, „Requiem for Annie”, „The Beach”, „Song for the Crickets”, „Beautiful morning”, „The Fog”. Z tym, że zupełnie nie pasują one do pozostałych utworów. Niestety nie mam wrażenia, że jest to zamierzony podział na część klubową i refleksyjną. Dla mnie zawartość płyty jest po prostu niespójna. W dodatku jest jej za dużo. Może Marcus wiedział, że nie stworzył żadnej specjalnie dobrej kompozycji, więc postanowił umieścić ich na płycie tyle, by każdy mógł sobie wybrać choć jedną, którą polubi? Nie wiem. Mnie niestety Księżniczka męczy. Najchętniej zerwałabym z niej imprezowe ciuszki i świecidełka i zostawiła w samej bieliźnie. Może wtedy udało by mi się dostrzec w niej jakiś czar.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
29.09.2012, godz. 18:21, sobota
Kategoria: Recenzje, Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»