Owl City – „The Midsummer Station”

16 października 2012
wtorek, godz. 17:44

Wydaje mi się, że kiedyś, kiedyś pomyliłam Owl City z kimś innym. Albo coś źle przeczytałam, coś źle usłyszałam i ubzdurałam sobie, że Owl City to inteligentna elektronika, która jest w stanie mnie zainteresować. Dlatego gdy słyszę tę nazwę, wydaje mi się, że muszę się zapoznać z jego nową muzyką. Jednak myślę, że po albumie „The Midsummer station” wreszcie zapamiętam, że mam sobie dać spokój. Nie przypominam sobie, żeby „Ocean eyes”, na którym znalazł się największy przebój Adama Younga, „Fireflies”, aż tak bardzo mnie odrzucił, jak ostatni krążek Amerykanina. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nazwa Owl City uparcie jest łączona z gatunkiem o nazwie indietronica – połączeniem (wg Wikipedii) indie, elektroniki, rocku i popu. Ok, jest tam elektronika. Ok, jest też pop. A nawet dużo popu, bardzo, bardzo dużo popu. Na upartego można się nawet doszukać rocka, albo raczej plastikowej odmiany pop-rocka. Ale indie? Gdzie tu indie? Dawno nie słyszałam tak słodko-melodyjnej, cukierkowej, tanecznej i do bólu komercyjnej płyty, jak „The Midsummer station”. Powiem szczerze, mdli mnie na samą myśl o niej i nie wiem, jakim cudem udało mi się jej wysłuchać chyba aż 3 razy.
Ale to tylko moje zdanie. Jestem uczulona na przesadną, dosłowną, obcesową melodyjność i na amerykańskie pop-rockowe refreny (w stylu Kelly Clarkson, Miley Cyrus, Katy Perry w jej bardziej „rockowych” utworach, Blink-182…) , a refreny Owl City są bardzo amerykańskie.
Gdybym jednak miała 8 lat.. a może 10… góra 12… myślę, że mogłabym się nawet zakochać w tym chłopaku z sąsiedztwa, o delikatnej barwie głosu. W tamtym czasie kochałam melodyjne, szybkie piosenki. Właściwie nadal kocham, tylko stałam się nieco bardziej wybredna pod względem doboru melodii. „Dreams and disasters” to w gruncie rzeczy bardzo zgrabnie skrojona, bardzo wesoła piosenka o wpadającym w ucho refrenie i jako otwierająca płytę jeszcze aż tak nie drażni. Następujący po nim „Shooting star” powiela ten schemat. Przy numerze trzy – „Gold” – tempo nieco zwalnia (poprawność rodem z podręcznika „W jakiej kolejności ułożyć piosenki na płycie pop”), by na „Dementii” wprowadzić iście rockowe gitary, owinięte jednak w lukrowaną melodykę pop (duet nie z kim innym tylko z wokalistą Blink-182). Przy utworze nr 5 Adamowi Youngowi kończą się pomysły. Ciągle te same melodie, ciągle to samo tempo, ciągle ta sama radość. Lekkie urozmaicenie wprowadza jedynie niejaka Carly Rae Jepsen w „Good time”, kolejnym mega wesołym, mega skocznym i mega melodyjnym kawałku. Tylko ile razy można słuchać ciągłego „Oł oł oł”, „o-o-o-oł”, „a-a-a” „łoooo-ooooł”, „UUuuUUUUuuUUU”, „Łooo ooo oł o o oł”, bo do tego wydaje się sprowadzać ta płyta?
Chociaż w gruncie rzeczy czego można się spodziewać po albumie z taką okładką (komputerowa grafika przedstawiająca samotne drzewo, rosnące na łące, która z kolei znajduje się na czymś w rodzaju skały zbudowanej z domów, na tle morza, w którym pływa jakaś wielka ryba i zachodzącego słońca na horyzoncie – godny następca ścieżki prowadzącej przez zielone pola, na których rośnie kolejne samotne drzewo, stoi płot a na niebieskim niebie z pięknymi pierzastymi chmurami przelatują ptaki – „All things bright and beautiful”, samotnej łódki na cichym niebieskim morzu i na tle równie niebieskiego nieba – „Ocean eyes” czy ledwie widocznego zza kolorowych chmur miasta – „Maybe I’m dreaming”)? Chyba tylko bajek dla dzieci…
Dość tego. Kolejnym albumem już nie będę się katować. Jestem chyba zbyt smutnym człowiekiem by zrozumieć taką radość w muzyce.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
16.10.2012, godz. 17:44, wtorek
Kategoria: Recenzje, Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»