Open’er 2012 – dzień 3

15 lipca 2012
niedziela, godz. 18:34
Część 4 z 5 w serii artykułów Heineken Open'er 2012

P1040468 P1640945 Dnia trzeciego tradycyjnie już spóźniłam się na pierwszy koncert, który mnie interesował, dlatego Toro y Moi nie widziałam. Dotarłam na chwilę przed Bloc Party. W piątek widać było napływ ludzi. Dopiero wtedy zrobiło się naprawdę tłoczno, tak jak zapamiętałam z 2009 roku.

Jednocześnie w piątek była najładniejsza pogoda, dlatego Bloc Party wyszli na scenę niemal w pełnym słońcu. Akurat do ich muzyki nigdy nie potrafiłam się przekonać i niestety zabrakło mi trochę czasu przed festiwalem, żeby dać im jeszcze jedną szansę, dlatego z utworów, które słyszałam, żaden (poza „One more chance”) nie był mi znany. I tak, jak nie lubiłam Bloc Party, tak po koncercie nadal nie lubię. Po prostu nic mnie w tej muzyce nie porywa.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Popatrzywszy trochę na Bloc Party, ruszyłam następnie na Nosowską. Chyba nigdy na żadnym festiwalu nie chciałam zobaczyć tylu polskich wykonawców, co teraz. Bo z Polakami to jest tak, że zawsze można ich zobaczyć przy innej okazji. Tym jednak razem postanowiłam pozaliczać kilka nazwisk, w tym także, a może przede wszystkim, patronkę wszystkich alternatywnych polskich wokalistek – Kasię Nosowską. Ostatecznie jej w swoim życiu słuchałam najwięcej (tzn dwóch pierwszych płyt i tylko solo). Na koncercie było widać, że to ona jest królową. Było najbardziej nastrojowo i klimatycznie. Wizualizacje wyświetlane na ekranach z cienkich płacht materiału, porozwieszanych w różnej odległości od siebie, tworząc w ten sposób wrażenie głębi, dawały przepiękny efekt. No i oczywiście ten głos – kolejna legenda. O prezencji scenicznej Kasi naczytałam się kiedyś w wieku nastoletnim, ale wydaje mi się, że na przestrzeni lat jej gestykulacja nieco się rozwinęła. Było trochę machania głową ( i włosami) i kilka ruchów, przypominających nawet taniec. Sama zaś Kasia była uroczo śmieszna. Przywitała się niczym nieco zawstydzona i podekscytowana mała dziewczynka i powiedziała, że w związku z tym, iż jest to jej pierwszy koncert na Open’erze, trzęsą jej się ręce, kolana i nawet zadek 😉 Natomiast po każdym nastrojowym utworze, wyśpiewanym z emocjami w głosie, bardzo, bardzo dziękowała w ten sam pocieszny sposób.
Zupełnie zapomniałam, że oprócz nowych utworów gra na koncertach „Milenę”, którą sprawiła mi nie lada radochę. W dodatku rozpoznałam ją dopiero w momencie wejścia wokalu. Trzeba przyznać, że po tych 14 (!) latach w odświeżonej wersji koncertowej, utwór brzmi świeżo i nowocześnie, jak nigdy.
Nie mogło oczywiście także zabraknąć „Jeśli wiesz co chcę powiedzieć”, którego także początkowo nie rozpoznałam. I tu wersja koncertowa odbiegała od oryginału, choć w tym przypadku miałam wrażenie, że jest po prostu poprawna. Na zasadzie: tak się teraz gra, bo piosenka alternatywna nie liczy się, jeśli nie ma choć jednej ściany dźwięku. Wiem, że na koniec zagrała totalne zaskoczenie: „Let’s dance” Bowie’go, ale tego niestety już nie słyszałam. Nie słyszałam, bo podreptałam już na kolejny koncert (a Nosowską oczywiście zamierzam jeszcze zobaczyć).
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

W przypadku Franza Ferdinanda, którego widziałam już na pierwszym Selectorze, plan miałam tylko jeden – nakręcić „Do you want to”, które fantastycznie rozpoczęło krakowski koncert, i które po szalonych podskokach powaliło kilka pierwszych rzędów osób na kolana (dosłownie). Ledwo wyszłam z Tent Stage, gdy usłyszałam: „Now we’re gonna play some older stuff”. I co? Oczywiście się zaczęło.
To było deja vu. Dokładnie identyczną sytuację miałam na moim poprzednim Open’erze z Placebo i „For what it’s worth”. Tak i tym razem, podczas utworu, na którym mi najbardziej zależało – szłam. A że w tym roku scena główna i namiot były najdalej oddalonymi od siebie punktami miasteczka festiwalowego – nie doszłam. Nie mniej jednak zawzięłam się i moją wędrówkę nakręciłam (łącznie z przechodzeniem przez błoto i komentarzami ludzi obok: „a fe, a fe, a fe”). Wyszło żałośnie, ale za to bardzo poglądowo 😉
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Alex w Gdyni wyglądał jak podstarzały członek Hitlerjugend – w wysoko podgolonymi włosami, grzywką i wąsikiem. Ale jaki on był fajny! Fajniejszy niż w Krakowie. Szkoda, że nie udało mi się podejść zbyt blisko, bo byłoby co fotografować. No ale cóż, koncerty na Main Stage mają to do siebie, że trudno się na nie dostać, zwłaszcza w trakcie. Zapomniałam też ile elektroniki panowie potrafią wygenerować w wersji live. Nie było wprawdzie fantastycznie zagranego w Krakowie „Lucid dreams”, ale za to „Can’t Stop Feeling”, z wplecionym, brawurowo zaśpiewanym fragmentem „I feel love” Donny Summer totalnie mnie rozwalił. Doskonałe brzmienie!
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Franz był jednak tylko przerywnikiem (a szkoda…). Bo prawdziwą gwiazdą wieczoru było dla mnie M83. To właśnie m.in. dla muzyki Anthony’ego Gonzaleza przyjechałam do Gdyni i mocno czekałam na ten koncert. Poprzedni jego występ na Opene’rze wspominam bardzo, bardzo dobrze. Ba, wracam chyba do niego pamięcią najczęściej. Tamten koncert był po prostu magiczny i naprawdę sprawił, że zaczęłam słuchać M83. Wtedy wysłuchałam kilku płyt tylko po łebkach i wydawało mi się, że to taka typowa, mało konkretna muzyka, mogąca stanowić tło do filmu – bardziej tworząc chyba nastrój poprzez rozwijanie każdego utworu w ścianę dźwięku, niż dając się zanucić. Na tamten koncert przyszłam, jak mi się wydawało, pod koniec, i zostałam zaczarowana. Stałam na końcu i widziałam cały zapełniony namiot, światła, grafikę z twarzą kobiety w tle, i ich dwoje – Anthony’ego, oraz jego cudownie ejtisową (tak mi się wtedy skojarzyła) partnerkę, Morgan Kirby, w obcisłych czarnych spodniach i niebieskiej bluzeczce z cekinów. Muzyka zaś była niesamowita. Fantastycznie żywa w „A guitar and a heart” oraz „Colours”, oraz absolutnie romantyczna w „Skin of the night”. Zakochałam się w tych utworach, więc chciałam jeszcze.
No i się udało. M83 znowu zagrało na Open’erze, i znowu w namiocie. Trudno jednak było im zmierzyć się z legendą tamtego koncertu, którą sama stworzyłam w mojej głowie. Choć zaczęło się fantastycznie:  obrazkiem jak z filmu Sci-Fi Spielberga dla młodzieży – na scenę wkroczyła postać znana z okładki singla „Midnight city”, wyciągnęła dłoń i omiotła publiczność zielonymi wiązkami światła lasera. A potem na scenie pojawił się Anthony i jego charakterystyczny głos, wraz z nim zaś jego partnerka. I tu rozczarowanie. Wyglądała niczym Sarah Brightman. Długie (miałam wrażenie, że doczepione), falowane włosy, do tego kiczowata sukienka. Sarah Brightman z Dynastii. Wywołała u mnie niesmak. Wokalnie też niestety nie do końca mi się podobała, zwłaszcza poprzez niepotrzebne wyciąganie „We owe the sky”. No i właśnie, skoro o przedostatniej płycie mowa, niestety zabrakło mojego ukochanego „Skin of the night”. Nie mogę tego odżałować. Nie było także „Kim & Jessie”. Ogromne wrażenie zrobił za to zupełnie niepozorne na płycie „Sitting”, podczas którego gitarzysta i klawiszowiec, Jordan Lawlor, ustawił się z pałeczkami vis-a-vis wokalistki i fantastycznie przebierał nogami, wygrywając rytm. „Sitting” w wersji studyjnej brzmi niczym dzieło Neon Indian, w wersji live nie ma natomiast śladu po Lo-Fi. Brzmienie jest pełne i porywające. Nie zabrakło na szczęście „Colours”, które także uwielbiam. Jednak „A quitar and a heart” zostało zagrane w takiej wersji, że go nie rozpoznałam. Dopiero przeglądając setlistę po koncercie przeczytałam, że to był remix. Fantastycznie za to zabrzmiało „Midnight city”. Faktycznie, Anthony dorobił się przeboju.
Zabrakło mi nastrojowości tamtego koncertu, dostałam jednak kilka świetnych szybkich utworów, zagranych z pasją. Była moc! Były emocje! Była radość. I niech się Justice schowa!
Uśmiechałam się przez cały koncert.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po M83 przyszedł czas na posiłek i The Cardigans, którzy pojawili się na festiwalu jako niespodzianka, w ostatniej niemal chwili. „Gran Turismo”, czyli płyty, którą przyjechali zagrać do Gdyni, nigdy nie wysłuchałam, ale oczywiście doskonale znam singlowe „My favourite game” oraz „Erase/Rewind”. Niestety podczas tego pierwszego jadłam (a brzmiało dobrze!), drugiego natomiast w ogóle nie słyszałam. Gdy podeszłam pod scenę (a udało mi się dotrzeć całkiem blisko) zbliżali się już do końca. Zauważyłam jednak dwie rzeczy. Po pierwsze Nina wyglądała bardzo ładnie. Kilka lat temu stwierdziłam, że się zestarzała, teraz natomiast miałam wrażenie, że cofnęła się trochę w czasie. Szczuplutka, zgrabna, ze swoimi charakterystycznymi dołeczkami w policzkach i uroczym uśmiechem. I… srebrnym zębem! Przyglądałam się telebimowi, bo nie mogłam uwierzyć, ale w jej ustach naprawdę błyskał srebrny ząb!
Po drugie – wokalnie wcale nie prezentuje się tak mizernie i słodko, jak na płytach (pamiętam opowieść, że gdy nagrywali z Tomem Jonesem „Burning down the house”, żadnych partii wokalnych nie mogli wykonywać razem, gdyż Tom całkowicie zagłuszał Ninę). Mało tego, na przestrzeni lat jej głos stał się nieco chropowaty, zupełnie jak u Steffena z De/Vision. Między piosenkami okazało się jednak, że to była po prostu jakaś niedyspozycja wokalna, czyli zwykła chrypka. Tak czy siak, chociaż „Lovefool” (bo przecież nie mogło go zabraknąć) zabrzmiało w tej wersji nieco dziwacznie, ogólnie z takim głosem bardzo było Ninie do twarzy.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Ostatnim przystankiem tego dnia dla mnie był ponownie namiot i ostatnia reprezentantka żeńskiej alternatywy w Polsce – Julia Marcell. Niestety byłam już mocno zmęczona, więc wysłuchałam zaledwie 3 piosenek i uznałam koncert za odhaczony (i co? jasne, że chcę zobaczyć Julię w normalnych warunkach). Julia na scenie jest fajna. Wizualnie troszkę przypomina Kari Amirian, bo obie obsługują instrument klawiszowy (ustawiony w dodatku w podobnym miejscu sceny). I obie mają włosy podobnej długości 😉 Ale wystarczyło, że tylko spojrzałam na Julię i wiedziałam, że jest po prostu lepsza (chociaż jak zawsze zaznaczam, że jest to tylko moje subiektywne zdanie). I utwory ma bardziej różnorodne, i sama jest jakaś taka… fajniejsza. Może to kwestia charyzmy. Podobała mi się i żałowałam, że rozsądek ciągnął mnie w stronę łóżka.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
15.07.2012, godz. 18:34, niedziela
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»