Florence + the Machine występowała w Polsce kilkukrotnie – i na Open’erze, i w warszawskiej Stodole, dopiero jednak Łódź przyciągnęła mnie na jej koncert (chyba z wiadomych względów). Pamiętam, że kiedy ta ognistowłosa Brytyjka pojawiła się na scenie muzycznej, zwróciła moją uwagę, choć później nie zasłuchiwałam się jakoś specjalnie w „Lungs”. Jednak jej drugi album, „Ceremonials” bardzo mi się podobał. Najnowsza płyta, „How big, how blue, how beautiful” na razie niezbyt do mnie trafiła i wydała mi się najsłabsza w całym dorobku artystki, aczkolwiek słuchałam jej w całości tylko kilka razy. Wiem też, że i recenzenci muzyczni raczej nie pieją z zachwytu. Muszę jednak przyznać, że set koncertowy ułożony był bardzo dobrze. Całość brzmiała spójnie, a jednocześnie różnorodnie. Utwory z nowej płyty bardzo zgrabnie wkomponowały się pomiędzy starsze piosenki i w takim towarzystwie zabrzmiały na tyle dobrze, że chyba dam jej jeszcze jedną szansę. Na koncercie królowały utwory mocne i dynamiczne, podczas których Florence mogła się wykrzyczeć, wyskakać i wybiegać, a na żywo jest prawdziwym wulkanem energii. Podczas „Rabbit heart (raise it up)” zbiegła ze sceny i ruszyła w kierunku sektorów. Nigdy nie widziałam, żeby wykonawca wypuścił się w publiczność aż tak daleko. Florence dobiegła aż do sektora P, za granicę golden circle (na oko pokonała 1/4 płyty). Niestety nie planowałam nagrywać tej piosenki (och, jak teraz tego żałuję), więc udało mi się uchwycić tylko fragment.
Z kolei podczas „Dog days are over”, kiedy publiczność zaczęła podrzucać do góry i wymachiwać różnymi częściami garderoby, Florence najpierw zdjęła kamizelkę a następnie bluzkę, zostając w samej bieliźnie. Takiego striptizu też jeszcze nie widziałam na żadnym koncercie. Charyzmy na pewno nie można jej odmówić. Gdy przed „Third eye” (które zamierzałam nakręcić) poprosiła o odłożenie komórek, wszystkie wyświetlacze zgasły. Gdy kazała publiczności wstać na „Rabbit heart” wszyscy z sektorów podnieśli się jak jeden mąż (pomyślałam wtedy, że szkoda, iż Peter Gabriel nie prosił o to samo przed „Sledgehammerem”).
Warto jeszcze wspomnieć o bardzo ładnej akcji na koncercie. O ile nie jestem zwolenniczką różnego rodzaju fanowskich zrywów (ponieważ uważam, że biało-czerwona flaga na U2 jest nie do pobicia), o tyle naprawdę doceniam to, co przygotowali fani Florence, bo efekt był po prostu przepiękny. Podczas tytułowego utworu z ostatniej płyty wypuścili w powietrze setki białych i niebieskich balonów z malutkim światełkiem w środku. Nie wiem jak to było skonstruowane, ale wyglądało fantastycznie. Na wokalistce akcja też zrobiła wrażenie. „You’re so well organised” powiedziała z niekłamanym podziwem. Wiele razy dziękowała polskim fanom za wsparcie i powtarzała: „You’re the best”, dwa razy zeskoczyła do fosy i śpiewała przybijając piątki i wymieniając się z fanami na wianki. Bardzo dobrze oglądało się takie żywiołowe show. Nic dziwnego, że Florence tym razem wystąpiła w większym miejscu niż Stodoła – jej muzyka jest stworzona do dużych przestrzeni. Choć myślę, że pewnie najlepiej i tak brzmi pod gołym niebem.
Garść informacji: