Depeche Mode – „Sounds of the Universe”

30 maja 2009
sobota, godz. 20:52


Depeche Mode – „Sounds of the Universe” [2009]
Zacznę od tego, że do 17 kwietnia 2009, czyli do dnia premiery, nic o tej płycie nie wiedziałam. Nie czytałam wywiadów, nie czytałam recenzji, nie oglądałam filmików, które zespół zamieszczał na stronie, wreszcie nie słuchałam też przecieków. Nie sprawdziłam też wcześniej, które utwory napisał Dave Gahan, aby podejść do całości jak najbardziej bezstronnie i bez uprzedzeń.
17 kwietnia 2009 o godzinie 15:17 przystąpiłam do słuchania – razem z kartką papieru, żeby zapisywać pierwsze wrażenia.
….
Kilkadziesiąt minut później czułam, że złamano mi serce. Nie znalazłam w tej płycie niczego, za co cenię Depeszy, a więc przede wszystkim melodyjności. Cudownych melodii i porywających refrenów. Starałam się, ale z każdą piosenką było tylko gorzej. Byłam zawiedziona, smutna, zła. Do tego stopnia, że odrzucało mnie na samą myśl o ponownym przesłuchaniu. „I pomyśleć, że ‚Exciter’ mi się nie podobał” – krążyło mi po głowie. „Exciter” to przy „SOTU” szybka i melodyjna płyta.
Do „Sounds…” powróciłam dopiero miesiąc później, 16 maja. I spoglądając na notatki, które zrobiłam podczas pierwszego słuchania, sporządziłam zapis, który znajduje się poniżej. Za drugim razem wiedziałam już czego się spodziewać, więc wyrzuciłam nieco ostrych słów z pierwszej wersji recenzji. Gdybym przesłuchała tę płytę jeszcze kilka razy zapewne byłoby jeszcze mniej negatywnych określeń, jednak postanowiłam zamieścić moje pierwsze-drugie wrażenia. Bo pierwsze wrażenie jest ważne…

1. In chains
Zaczyna się. Powoli, spokojnie, dźwięk narasta. Taki elektroniczny samolot. Analogowy.
I nagle… zanika.
Po chwili pojawia się Dave Gahan.
Jest tajemniczo i ciekawie, zwiewnie. Piękny początek, piękna melodia. Ascetyczna, minimalistyczna. Zaprasza do środka, uchyla drzwi, ale przez szparę widzę tylko ciemność. Jest tak, że chce się więcej i jednocześnie wciąż nie wiadomo czego się spodziewać. Zagadka.

2. Hole to feed
Po wolnym początku przychodzi czas na nieco szybszy i bardziej dynamiczny utwór. I koniec tajemnicy – nastrój pada. Jest gitara, jest nieballadowy Gahan. Zaczyna się melodyjnie, ale… potem dzieje się coś dziwnego. Łamie się, rozdwaja… albo nawet dzieli się na trzy części. Trzy melodie w jednym, a ja nie przepadam za takimi połamanymi utworami. Poza tym… cóż… mam wrażenie, że gdzieś to już słyszałam. I wtedy tekst szedł jakoś tak: „I’m gonna have you, when I want to…”.
Hmmm….
Najlepszy z całej piosenki jest dźwięk, który słychać po raz pierwszy w 1:33.

3. Wrong
Zawsze trudno oceniać mi utwór, który znam, na tle nieznanej całości. Nawet jeśli jest kiepski, to trochę się z nim już osłuchałam, dlatego częso oceniam go mniej surowo od reszty. A po tych kilkunastu czy kilkudziesięciu przesłuchaniam muszę stwierdzić, że „Wrong” to całkiem fajna piosenka. Niewymuszona, bezkompromisowa wręcz, mam wrażenie, że zrobiona na luzie. I póki co z najlepszą melodią. I świetnym tekstem. Lubię takie triki.

4. Fragile Tension
Jakimś cudem początek przypomina mi „Voyage voyage”, reszta to taka druga „Lilian” (rytmicznie, muzycznie, strukturowo), koniec zać skojarzył mi się z „Johnem…” Nie podoba mi się za to sposób śpiewania Gahana. Rozciąganie samogłosek do granic możliwości sprawia, że utwór robi się rozlazły.

5. Little Soul
Troszkę zalatuje mi niecukierkowatością spod znaku „The darkest star” i zepsutej katarynki. Za to tekst „My little souls will leave a footprint” i muzyka, która mu towarzyszy tworzą ładny duet. Potem wchodzą jeszcze bardzo Martinowskie, pijane akordy gitary, a w tle sampel jakby żywcem wyjęty z „Fools”. Tak, elektronika na tej płycie jest zdecydowanie „oldschoolowa”. Depesze nigdy tak nie brzmieli, nawet w czasach gdy ten „oldschool” był nowoczesnością. I na tym brzmieniu chyba właśnie opiera się idea tej płyty, która swoją drogą jest na razie przeraźliwie wolna. Do słuchania, ale nie na imprezę ani na koncert… A przynajmniej nie na taki, do jakich przyzwyczaił nas zespół.

6. In Symphaty
O, wreszcie coś szybszego. Zaczyna się żywo, potem melancholijne dźwięki, które się pojawiają, zabierają nieco dynamiki. Ale… no tak… Resztę dynamiki zabiera znowu Gahan. Czy wszystkie piosenki z tej płyty zostały pomyślane jako ballady a dopiero przy ostatecznym miksie ktoś im dodał bit? Śpiew Gahana znów rozłazi się na boki. I niby piosenka ma refren, ale tak jakoś… no nie powala mnie. Jest wręcz, przepraszam za określenie, pierdołowaty.
Prawie połowa płyty, a jak do tej pory wszystko zlewa mi się w jedno…

7. Peace
Cudowny początek. Daje nadzieję na coś wspaniałego. Oh, cóż za potencjał!!!
I wtedy… aaaaajjjjjć… dostaję obuchem w głowę. „Peaceeeeeeee wiiiiiiiiiill cooooooomeeee tooooooo meeeeeeeeee”. Bardziej rozciągnąć tego już się chyba nie da. Coś, co mogło być tanecznym szlagierem zamienia się w balladę. Kolejną. A Gahan wydaje w tej piosence chyba najwyższy dźwięk w swoim zyciu. No nie sposób się nie roześmiać 😉 A żeby było jeszcze śmieszniej, jakiś tydzień po pierwszym (i jedynym do dziś) wysłuchaniu płyty, zaczęłam nucić ten kawałek. Na uwagę za to zasługuje cały zastęp basów, rodem z FLa 😉

8. Come back
No i znowu coś wolnego, albo przynajmniej nie szybkiego. Ściana dźwięku – słyszę tu rękę Gahana, a w tle znów „The Darkest Star”. Tekst „refrenu” brzmi tak, jakbym go sama napisała. A poza tym dochodzę do wniosku, że pan wokalista popada w schematyzm, pisząc utwory. Najpierw powtarzany co jakiś czas fragment, zwany dalej refrenem, potem zwrotka, potem jakiś bridge i znów refren. Wszystko na inną melodię, różnie do siebie pasujące i niekoniecznie wynikające jedno z drugiego. Cóż, niektórzy lubią mieć wiele za cenę jednego i Gahan chyba do nich należy.
No ale ejże, mogłoby się to już skończyć. Nudne to to…

9. Spacewalker
I tu jestem pewna, że przynajmniej rozlazłego śpiewania Gahana nie usłyszę. „Spacewalker” kojarzy mi się trochę z Małym Księciem – koniecznie na baterie!!! – który zwiedza księżyc i pielęgnuje swoją violatorową różę. A wszystko przy dźwiękach kosmicznej… hmm… bossa-novy niemal. Przy czym melodia jest tu bardzo wyraźna – dawno nie było tak konkretnego instrumentala.

10. Perfect
Tymczasem „Perfect” zaczyna się tak, że mam wrażenie, iż taki początek już na tej płycie słyszałam. Znowu fajne, analogowe dźwięki (co to mogło być? „Hole to feed”?, „Peace”?). Zwrotka całkiem niezła, ale efekt psuje refren. Kto zgadnie jaki?
Oczywiście – rooozlaaaazłyyyyy. Czyżby byli już za starzy na zrobienie czegoś szybszego? Nie wytrzymaliby szybszego tempa na koncertach? Podoba mi się w tym utworze, oprócz początkowych dźwięków, tylko tekst „I’m just a […] simple singer”. Aczkolwiek łatwo go przegapić. Eh, znów zmarnowana szansa… Oczami wyobraźni widzę publiczność na Legii, trzymająca się za ręce i przesyłającą sobie znak pokoju (wiem, wiem, „Peace” był wcześniej). A nad nimi białe gołębie. Albo lepiej – kolibry!!!

11. Miles away / The truth is
AAaaaaaaaaaaa…. To bolało. Już widziałam kolibry, kwiaty, złoty deszcz a tu nagle taka zmiana. Na stadion wjechał czołg, rozstrzelał publikę, zestrzelił kolibry a z trawnika zrobił błoto. Z błota zaczęły się wyłaniać jakieś oślizłe, będące w stanie poważnego rozkładu, zombie. Widzę na wpół zgniłe ciała, wychodzące z grobów. To jest po prostu brzydkie! Gahanowi wydaje się, że jest Elvisem?
Może jedno z tych zombie to król, który powstał z grobu, żeby ukarać swojego naśladowcę?

12. Jezebel
Zaczynam podejrzewać, że Martin ma jakiś uraz do kobiet. Była Lilian, teraz jest Jezebel. Obie złe, pewnie zaprzyjaźnią się w piekle i na następnej płycie stworzą duet. Póki co Jezebel podryguje w rytm – znowu – czegoś, co nazywam bossa novą. Hmmm… a może jednak w tekście tego utworu jest klucz do rozwiązania zagadki całej płyty?
„But what they fail to see is that your games are the key”…
Tylko mam wrażenie, że do mojego boksa ktoś zapomniał włożyć wspomniany kluczyk. Same tam książki, przypinki i obrazki…

13. Corrupt
No i mamy ostatni utwór na płycie. Znów początek brzmi wolno… Koniec nadziei. Ale… zwrotka, ta melodia mi się podoba. Czyżby wreszcie coś lepszego? Coś o zabarwieniu ironicznym, szyderczym… z taką też melodią… Boże!!! Refren!!! Szok!!! I, choć również jest dość rozlazły, to jednak w tym przypadku ma w sobie coś. I nie zwalnia utworu! Nie odbiera mu dynamiki! Jest to wręcz utwór…. szybki!?!?! Akurat żeby się człowiek obudził na koniec i wiedział, że już czas zmienić płytę. W tekście znów pojawia się motyw gry („Beging me to play my game”), więc może wygląd boksa, przypominający playstation, to nie przypadek? Kurczę, to mi się naprawdę podoba. A już zwłaszcza na tle pozostałych utworów.
A więc początek i koniec. Środek można by wymienić…
I to właściwie tyle…
No prawie, bo około 8ej minuty ostatniego kawałka z płyty wchodzi najlepszy motyw „Sounds of the universe”. Tak, żeby zrobiło mi się żal, że nie ma nic, co by mu dorównywało…

Bonusy

Light
Na początku pojawia się znajoma melodia. Znajoma ponieważ… przysięgłabym, że sama ją napisałam! Ułożyłam kiedyś coś bardzo podobnego. Czyżby to jakoś przeciekło do sieci i dotarło do Martina???
Tak czy siak melodyjnie utwór może być. Ciekawe czemu nie znalazł się na głównej części płyty. Tylko znów przypomina „Lilian”. I już nie daję się nabrać na to, że to będzie jakiś parkietowy szlagier…

The sun and the moon and the stars
Ot, taka typowa Martinowska piosenka. Bez większych refleksji. No może poza tekstem „They can’t take anymore”- czyżby Martin przeczuwał reakcję słuchaczy?

Ghost
Fajny początek, zarówno dźwiękowo, jak i melodyjnie. Potem jest refleksyjnie i minimalistycznie, z bitem w tle. I zastanawiam się, czy teraz każdy zespół grający szeroko pojętą muzykę elektroniczną musi nagrać coś o duchach? (vide Ladytron, Client). Niestety wolę jednak gdy o duchach śpiewają kobiety, bo duchy Gahana są po prostu nudne.

Esque
Tak wyobrażałam sobie Spacewalkera. I tyle na ten temat.

Oh Well
No nie mogę. Znów słyszę na początku „Lilian”, ale potem… potem… tak chyba żeby doprowadzić mnie do spazmatycznego śmiechu, wchodzi bit. Prawdziwy BIT. I oto nagle po prawie godzinie i dwudziestu minutach słuchania następuje utwór SZYBKI!!! Koniec świata. Ale żeby nie było tak różowo – melodii to tam prawie nie ma. Jest wspomniany bit, klubowa elektronika w tle i jakaś tam – odpowiednio klubowa i niespecjalnie porywająca – linia melodyczna. Wszystko na takim samym poziomie, bez rozwinięcia niestety, na końcu zaś plagiat z Motora i hitu poprzedniej trasy „Yak”. W ostateczności może być. Aczkolwiek… gdyby to tak miało chociaż refren. Melodyjny refren… Ehhhhhh….Oh well…

No i cóż można o tej płycie powiedzieć? Nie jest to płyta melodyjna, nie jest to płyta hitów, szlagierów, piosenek z wyraźnymi refrenami. Jest to raczej płyta dźwięków – analogowych, oldschoolowych, z elektronicznej przeszłości, które tworzą kosmos. Taka przyszłość zbudowana z przeszłości.
Czepiam się mocno „rozlazłości” i powolności tego krążka. Ktoś może zapytać – a cóż jest złego w wolnych kawałkach? Ano nic. O ile jest w nich coś. A tutaj tego „czegoś” próżno szukać. Poza tym… ile piosenek w tym samym tempie można znieść? W dodatku jeśli nie są bardzo dobre. Ja lubię urozmaicenie.
Tak czy siak muszę przyznać, że płyta zyskuje z każdym niemal przesłuchaniem. Można się do niej przyzwyczaić, można się pogodzić z tym, że jest taka a nie inna. Jednak pierwsze wrażenie, choć czasem mylne, jest bardzo ważne – a to z tego względu, że jeśli płyta trafi do kogoś, kto nie jest fanem zespołu, to może zostać odstawiona po pierwszym przesłuchaniu. Jeśli słuchacz za pierwszym razem nic w niej nie znajdzie, nie wróci już do niej. Nie każdy bowiem ma w sobie tyle samozaparcia co fan, który nawet gdy mu się nie podoba, zaciska zęby i ze wszystkich sił próbuje znaleźć jakieś pozytywy…


autor: // Last.fm
30.05.2009, godz. 20:52, sobota
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»