Wolf Gang – „Suego Faults”

21 sierpnia 2011
niedziela, godz. 17:09

Jak zwykle zaczęło się od okładki. Mężczyzna (ujęcie z profilu) odziany na czarno z równie czarnym pióropuszem na głowie (ni to Jamiroquai, ni Natasha Khan) uchwycony w czasie przechadzki po lesie – na ziemi dywan z uschniętych liści, w tle powalone drzewa z powyginanymi we wszystkie strony gałęziami a nad całością unosząca się mgła. Tajemniczo i już trochę jesiennie. Tak wygląda z zewnątrz wyśniona kraina Suego Faults – romantyczna utopia nie z tego świata, która jest wytworem podświadomości Maksa McElligotta, ukrywającego się pod pseudonimem Wolf Gang.
Max urodził się 24 lata temu w Anglii, ale dorastał w wielu miejscach, od Ameryki Północnej po Szkocję. Stąd też zapewne wzięło się bogactwo wpływów i inspiracji, obecne w jego twórczości. To właśnie Szkocja, jej tradycyjna muzyka ludowa i rozległe, zapierające dech w piersiach krajobrazy Grampianów (najwyższe pasmo górskie w tym rejonie) wpłynęła znacząco na jego muzykę. Stąd pochodzi jego zamiłowanie do naturalnych brzmień przyrody, które nigdy nie milkną, nawet gdy pozornie wydaje się, że panuje cisza.

W jego rodzinnym domu słuchało się wszystkiego od Davida Bowie i Talking Heads po senegalski folk, irlandzkie buntownicze piosenki i jazz. Max uwielbia Eltona Johna za jego melodyjne i uczuciowe utwory oraz Bowiego, za jego zmienność i eklektyczność. Jego miłość do starszej muzyki uzupełniają wpływy takich wykonawców, jak Grizzly Bear czy Arcade Fire. Dużą rolę w jego muzycznej edukacji odegrała matka – skrzypaczka, która od najmłodszych lat zabierała go na koncerty symfoniczne. Robiły one na chłopcu porażające wrażenie: „Masywny poziom basu, wydobywającego się z wiolonczeli i wyśpiewanego przez chór, uderzający w twoją klatkę piersiową – takie doświadczenia, kiedy jesteś dzieckiem, gdy wszystko dookoła już i tak wydaje się ogromne, wdzierają się do twojego mózgu i zdecydowanie muszą wywierać na ciebie wpływ w przyszłości.”
Zainteresowania muzyczne Maksa zaowocowały chęcią nauki gry na instrumentach. Zaczęło się od pianina, potem przez pewien czas na pierwszym miejscu była perkusja, następnie doszły dzwonki (glockenspiel), gitara basowa i instrumenty klawiszowe. Umiejętność grania na wielu instrumentach dała mu nieograniczone możliwości spełniania jego eklektycznych muzycznych marzeń i pomysłów, sprawiając, że stał się niemal samowystarczalny.
I choć rozpoczął nawet studia ostatecznie postawił jednak na karierę muzyka. Aby z czegoś żyć imał się oczywiście różnych zajęć a nocami pracował nad demówkami. Reakcja była bardzo szybka – prestiżowy The Guardian porównał go do Davida Bowie i Davida Byrne’a, a Atlantic Records zaproponowało mu kontrakt. Aby w pełni zrealizować swoje marzenia o wspaniałej debiutanckiej płycie, zwerbował do pomocy Dave’a Fridmanna, producenta Flaming Lips, Mercury Rev czy MGMT. Razem w nowojorskim Tarbox Studios stworzyli kosmiczno – symfoniczny, awangardowy pop.
Co zatem skrywa kraina Suego Faults?
Choć płyta ukazała się w czerwcu a sam autor określa ją mianem letniej, mnie kojarzy się bardziej z jesienią (okładka). Ale jest to taka polska, legendarna już chyba tylko, jesień – złota, słoneczna, ciepła, bogata i piękna. Płyta od pierwszych dźwięków poraża soczystym, pełnym brzmieniem. I od samego początku nasuwa mi się jedno słowo: porywające! Takie rzeczy lubię. Singlowy, otwierający „Lions in cages” przypomina nieco MGMT, zarówno w wokalu, jak i brzmieniu (wpływ Fridmanna), ale podoba mi się o wiele bardziej. Jest bogatszy, skoczniejszy, bardziej rockowy. Otacza, obejmuje i porywa do tańca. Widzę koniec lata, lampiony, liście, zwiewne sukienki, robaczki świętojańskie (nieważne, że w klipie jest trochę bardziej szaro ;-)). I czuję się szczęśliwa. Naprawdę.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Później jest już nieco spokojniej. Generalnie płytę można podzielić na dwie części – pierwsza połowa jest bardziej żywa, druga to głównie wolniejsze kawałki. Po nieco rozmarzonym „Something unusual” przychodzi troszkę szybszy, jak dla mnie bardzo teatralny „Stay & Defend”. Słyszę tu trochę Florence and the Machine, a trochę… Miki. I nie zamierzam rozwijać tego porównania 😉
Po trzech wesołych utworach przychodzi czas na zwolnienie. Tytułowy „Suego Faults”, pozbawiony dźwięków perkusujnych to najwolniejszy i najspokojniejszy moment płyty. Przynosi już nieco przedsmak drugiej, bardziej balladowej części. Ale nie na długo, bo po nim nadchodzi najżywszy, electro-popowy „The King and all of his men”, z cudowną brudną basową elektroniką w absolutnie porywającym refrenie. Jak ja uwielbiam takie kawałki!

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Kolejny „Back to back” jest bardziej „organiczny” i akustyczny – bardziej rockowy w tradycyjnym znaczeniu. Wraz z „Midnight Dancers” zaczyna się dla mnie druga część płyty. Utwór na początku brzmi się nieco teatralnie – tancerze na ulicach Paryża… moja wyobraźnia podsuwa mi uparcie obraz cyrkowców 😉 Rozwija się natomiast w dość oldschoolową, rockową balladę, przywodzącą na myśl lata 70te. I właśnie posmak tej dekady króluje już do końca albumu, zwłaszcza w wolniejszych utworach Maksa. Następne dwa kawałki to żywszy „Dancing with the Devil”, który umieszczony po „Midnight Dancers” również nabiera „seventies’owego” charakteru oraz według mnie w sumie dość nijaki, ale dzięki konsekwencji w utrzymaniu spójnego brzmienia, wciąż miły dla ucha „Where are you now”.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Następnie przychodzi „Planets” – jak dla mnie absolutny szlagier. Ten utwór brzmi jak przebój sprzed 35-40 lat, mało tego – refren od pierwszego przesłuchania brzmi niesamowicie znajomo. Tak znajomo, że byłam święcie przekonana, że to cover. Bowie? Queen? Żadnych jednak informacji na ten temat nie znalazłam. Być może utwór został użyty w jakiejś reklamie lub zapowiedzi telewizyjnej? Niestety tego nie wiem. Ale o ile może nie przepadam za tego typu utworami, ten zdecydowanie skradł mi serce. I tym mocnym, hitowym akcentem kończy się podstawowa wersja płyty. Na edycji deluxe (iTunes version) znajdziemy jeszcze szybki „Nightflying” z kolejnym łatwo wpadającym w ucho refrenem – zdecydowanie utwór wart uwagi. Towarzyszą mu jeszcze dwa utwory – spokojny, chyba najskromniejszy (co nie znaczy, że nudny!) w brzmieniu „Breaks in Paris” oraz przywodzący na myśl rockowy folk z lat 70tych (znowu ;-)) „Pieces of You”. I na tym „Suego Faults” już naprawdę się kończy.
Mój werdykt? Jestem zachwycona. Płyta ujęła mnie przede wszystkim swoim bogatym brzmieniem. Tam wszystko jest na „full” – duże perkusje, przesterowane syntezatory, mocne gitary, wielogłosy. Zresztą taki efekt właśnie chciał osiągnąć Max, który razem z Fridmannem szlifował brzmienie, tak by było jak najbardziej przestrzenne i „rozległe”, wypełniając każdy, nawet najmniejszy element ciszy dźwiękami i podkręcając wszystko do maksimum. Działając bezkompromisowo stworzyli dźwięki, które są duże, dumne, ambitne, czasem wręcz rozdmuchane i pompatyczne, a mimo to nieprzytłaczające. Nie sposób nie ulec urokowi tej muzyki. Max za pomocą tej płyty nie mówi: „hej, jestem wielki i wspaniały, jestem królem świata a inni nie dorastają mi do pięt”. Zdaje się raczej mówić: „kocham otaczający mnie świat i wszystkie odgłosy, którymi jest wypełniony; każdy z nich trzeba wielbić i czcić i każdym należy się cieszyć”. Utwory są przebojowe i porywające, a jednocześnie nie sposób się nimi znudzić (a przynajmniej nie szybko). Choć słychać wpływy Florence Welch oraz MGMT wszystko brzmi cudownie świeżo, łącząc brzmienia akustyczne z elektronicznymi elementami, co Max nazywa „klasycznym brzmieniem w nowoczesnym kontekście”.
„Suego Faults” to wspaniały zbiór niebanalnych, ale jednocześnie chwytliwych i przystępnych utworów, które aż kipią energią. Jeśli jednak wsłuchać się w teksty, wrażenie optymistyczności muzyki nieco ucieka, utwory opowiadają bowiem o niespełnionej miłości i post apokaliptycznej paranoi. Główna teza płyty to: czy pojęcie romantyczności to wymysł kultury zachodu? Max przeprowadza badanie koncepcji zakochiwania się, znajdowania drugiej połówki i takich odwiecznych pytań jak „czy monogamia to tylko wytwór społeczeństwa?”, „czy miłość istnieje w formie uniwersalnej i czy idea miłości to luksus, na który stać tylko zachodnie kultury?” Czy ludzie z różnych zakątków świata, bez względu na to, czy pochodzą z afrykańskiego plemienia, czy są po prostu irlandzkimi farmerami, mają takie same wizje i pragnienia dotyczące miłości? Teksty opowiadają o związkach, które trudno ostatecznie zakończyć, choć wydaje się, że już nie istnieją, o rozstaniach, tęsknocie za utraconą miłością i za miłością w ogóle, zatraceniem w poszukiwaniu czyjegokolwiek zainteresowania, wreszcie o chęci ucieczki do lepszego miejsca, w którym te wszystkie pragnienia mogłyby się spełnić i bolesnym przebudzeniu, gdy okazuje się, że takie miejsce może istnieć tylko w snach. Miłość – niby oklepany do bólu temat, a jednak – znów powtórzę to słowo – w niebanalnej, bardzo zgrabnej i interesującej odsłonie.
„Nie chciałem nagrać płyty dla intelektualistów, chciałem tylko, żeby każdy mógł cieszyć się dobrymi melodiami i tekstami. Nagrać optymistyczny album na lato, który jest przystępny, ale i wiarygodny” – tłumaczy Max i zdecydowanie należą mu się brawa za perfekcyjne zrealizowanie tej idei.
A na jego pytanie: „I want to know if you’ll go with me to Suego Faults” moja odpowiedź brzmi: Yes, I will! Definitely!


autor: // Last.fm
21.08.2011, godz. 17:09, niedziela
Kategoria: Ciekawi, Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»