Marina and the Diamonds – „Electra Heart”

26 września 2012
środa, godz. 18:17

Marina Diamandis i jej druga płyta, „Electra Heart”, zaskoczyła mnie generalnie pozytywnie. Kilka miesięcy temu, słuchając jednego z nowych kawałków („Radioactive”), byłam wręcz zniesmaczona. Dicho – skwitowałam. I faktycznie, niestety Marina sięgnęła po najpopularniejsze obecnie w muzyce komercyjnej patenty klubowe. Okazało się jednak, że nie brzmią one u niej aż tak źle. W ogólnym rozrachunku muszę przyznać, że „Electra Heart” przesłuchałam więcej razy od jej debiutu. Na pierwszą płytę trochę czekałam a zbyt długie czekanie nigdy dobrze na mnie nie wpływa. Gdy zatem w końcu się ukazała, moje oczekiwania były już tak wygórowane, że trudno było im sprostać. „The Family Jewels” po prostu nie zapisał się w mojej pamięci. Z jednej strony mam świadomość, że była to płyta ambitniejsza, choć jednocześnie lekka, wypełniona brytyjsko brzmiącym indie popem, który swą figlarnością przypominał nieco utwory Lily Allen czy Kate Nash. Z drugiej jednak miałam wówczas nadzieję na coś, co mnie bardziej porwie, tudzież zachwyci. Z kolei „Electra Heart” nie sili się na bycie płytą alternatywną. Opowiada o zimnej, nieczułej kobiecie, która jest wytworem Amerykańskiego snu. Na pierwszy rzut oka piękna i czarująca, w głębi duszy zaś zepsuta. Dlatego komercyjne brzmienie pasuje tu jak ulał, jako odzwierciedlenie tego, co widać na pierwszy rzut oka. Na płycie znajdują się utwory, które moim zdaniem bardziej wpadają w ucho, które są zwyczajniejsze i bardziej komercyjne, ale o dziwo wcale to Marinie nie szkodzi. Jest tu mniej indie a więcej indie-disco a momentami samego disco, zbliżającego się bardzo niebezpiecznie w stronę radiowej i telewizyjnej komercji, ale nie przekraczającego granicy dobrego smaku. Innymi słowy da się tego słuchać. Ba, jest nawet przyjemnie. Otwierający album „Bubblegum bitch” jest szybki, ostry i zadziorny. Później jest już bardziej gładko i standardowo, ale taki utwór na dzień dobry to prawdziwa niespodzianka. Strasznie fajny kawałek, który sprawia, że już na początku daje się Marinie i jej drugiej płycie pewien kredyt zaufania. „Primadonna” to już typowa dyskoteka, ale po „Bubblegum bitch”, które wprowadza w naprawdę dobry nastrój, nie drażni mnie. A przynajmniej nie drażni jakoś szczególnie. Kolejne szybkie utwory – „Power & Control” (które przypomina mi brzmienie E-Type z końcówki lat 90tych) i „Living dead” nie udają alternatywy, nie udają indie – to po prostu fajne, rytmiczne kawałki. Reszta jest standardowa – utwory szybsze przeplatają się z wolniejszymi. Wszędzie dużo jest elektroniki, wszędzie są typowe zwrotki i refreny, które da się zanucić. Pod względem artystycznym najlepiej prezentuje się zamykający całość „Fear and Loathing”, który oprócz tego, że jest ładny, jest także interesujący. W gruncie rzeczy ta płyta jest jednak po prostu popowa i radiowa. Właściwie każdy kawałek puszczony w eter, mógłby się w nim zadomowić. Ale nawet mi to nie przeszkadza. W komunikacji miejskiej dobrze się tego słucha. Całkiem miłe, niezobowiązujące wydawnictwo.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
26.09.2012, godz. 18:17, środa
Kategoria: Recenzje, Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»