OFF festival 2011

15 sierpnia 2011
poniedziałek, godz. 17:45

No i stało się. Chyba najbardziej omijany przeze mnie polski festiwal w tym roku po raz pierwszy ugościł moją skromną osobę. Choć już od pierwszej edycji OFF gdzieś tam się za mną skradał, bardzo skutecznie go unikałam w przeświadczeniu, że to po prostu festiwal nie dla mnie. Zawsze kojarzył mi się przede wszystkim z gitarami, mało melodyjnym i mało hitowym graniem, zarówno sennym jak i hałaśliwym, oraz debiutantami, którzy ze sceny muzycznej znikają tak samo szybko, jak się na niej pojawiają. I przede wszystkim z alternatywą. Taką alternatywą, która jest dla mnie zbyt offowa. Argumenty, że jest tam też sporo miejsca dla elektroniki, jakoś do mnie nie trafiały. Tym wyobrażeniom towarzyszyły wizje wielkiego pola, oddalonego od cywilizacji o dziesiątki kilometrów. Gitary, natura i mały budżet.
Naprawdę nie wiem, skąd mi się to wzięło.
Co zatem sprawiło, że w tym roku postanowiłam wybrać się na moją pierwszą edycję? Jedno nazwisko – Matthew Dear. Opisywałam już jakiś czas temu moje zachwyty nad jednym utworem z jego ostatniej płyty, więc gdy dowiedziałam się, że zawita do Polski, stwierdziłam: nadszedł ten moment.

Więc co z tym OFFem? Okazało się, że dziecko Artura Rojka to najlepiej zorganizowany festiwal, na jakim byłam, w dodatku najbardziej kulturalny i uroczo chilloutowy. Próżno szukać wielkiego, pustego pola. Żadnych skojarzeń z Open’erem, ani nawet Selectorem. Park położony w katowickiej Dolinie Trzech Stawów, który obecnie gości OFFa, to bardzo ładne miejsce. Chodniki, ławki, „instalacja trzepakowa” (klopsztangi), z jednej strony drzewa, z drugiej staw porośnięty gęsto trzcinami. Do tego doskonała, festiwalowa infrastruktura: urozmaicona oferta jedzeniowa (pierogi, dania wegetariańskie, kuchnia azjatycka, hamburgery, kotlety, kiełbasa, naleśniki, gofry, lody, ciasta…) i pitna (przede wszystkim piwo sponsora – Grolsch, ale i puszkowany Redd’s oraz wszelkie Coca Cole), bankomat, przytulna eko-kawiarnia, kawiarnia literacka z wypasioną kawą, strefa handlowa, w której królowały muzyka, ręcznie robiona biżuteria i koszulki (brakowało mi tylko księgarni), WIFI. No i leżaki. Wszystko to tworzyło bardzo wakacyjny, chilloutowy klimat. Do tego ludzie, którzy nie pchali się, nie krzyczeli, nie zachowywali się chamsko. Miałam wrażenie, że wszystko odbywa się tam na bardzo dużym luzie, bez absolutnego spinania się. I ja też właśnie w taki sposób tam funkcjonowałam. Ponieważ przyjechałam przede wszystkim na jeden koncert (numerem dwa był Neon Indian), nie odczuwałam presji, że muszę zobaczyć jak najwięcej, że muszę stać w pierwszym rzędzie, że muszę zawczasu planować kiedy pójdę na jedzenie a kiedy do ToiToia. Tak naprawdę nic nie musiałam i to było w tym wszystkim najlepsze. Przez większość czasu głównie spacerowałam po terenie festiwalowym. Po tysiąc razy przeglądałam płyty w poszukiwaniu jakichś perełek bądź też okazji. Przyglądałam się drewnianym kolczykom. Studiowałam menu każdego stoiska. Dużo jadłam (naleśniki to o wiele lepszy interes niż gofry), dużo piłam (piwo mnie muliło, więc stawiałam na Red Bulle, wodę i herbatę – najlepsza, choć najdroższa w kawiarni ekologicznej). Podczas niedzielnej ulewy (bo cóż to za festiwal plenerowy bez deszczu?) zajrzałam także do kawiarni literackiej (pyszny sernik, choć nie wiem czy wart 10 zł) i wysłuchałam jak pewien blond pisarz czyta swoje opowiadanie o psach, czekających na uśpienie z powodu podejrzenia o wściekliznę (niestety nie znam nazwiska autora). Zawsze mi się wydawało, że jeśli ktoś odczytuje na głos swoje utwory literackie, to musi umieć czytać. Okazało się jednak, że nie musi. Mało tego, nie każdy powinien czytać na głos.
A muzyka? Muzyka była gdzieś w tle. Pierwszym koncertem, na który trafiłam celowo i z rozmysłem był koncert Glasser. Na twórczość Cameron Mesirow natknęłam się kilka miesięcy temu, razem z Austrą (notabene ta też by świetnie do OFFa pasowała) i wówczas niespecjalnie przypadła mi do gustu. Wiedziałam jednak, że to taka muzyka, która musi trafić na odpowiedni moment. Dlatego koncertu wysłuchałam prawie w całości (trochę się spóźniłam na początek). Dziwne melodie, wydające się dość trudne, a z drugiej strony znajdujące sobie jakieś ukryte miejsce w pamięci, eksperymentalne aranżacje, wielogłosy – to twórczość Glasser. W odbiorze przeszkadzał może tylko nadmiar dziennego światła. Wydaje mi się też, że taka muzyka potrzebuje na żywo bardziej rozbudowanego instrumentarium niż tylko kilka klawiszy (? w sumie nie wiem co to było za pudełeczko) – chociażby po to, żeby stwarzać pozory.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po Glasser w planach miałam Junior Boys, chyba najbardziej komercyjny i łatwy w odbiorze projekt podczas całego festiwalu. Kanadyjczycy, choć polecani mi wielokrotnie, jakoś nigdy nie potrafili zaskarbić sobie mojej sympatii. Niby ich muzyka jest fajna, dźwięki ok, melodie ok, ale czegoś brak. Nie ma ani kopa, żeby można było się przy tym pobawić, ani na tyle pięknych utworów, żeby można je było przeżywać. Jest miałkie nie wiadomo co. Ładne, słodkie, ale nijakie. Gdy jeszcze zobaczyłam ich na scenie, od razu nasunęło mi się skojarzenie z niemiecką gwiazdeczką synthpopu – Final Selection, którą miałam okazję oglądać na Castle Party w 2005 roku. Wtedy też wszyscy mi ich polecali, twierdząc, że na pewno mi się spodobają, tymczasem okazali się dwoma miśkami, nudnymi zarówno do słuchania jak i do oglądania, których muzyka nie wyróżnia się niczym na tle setek innych zespołów z tej samej szuflady. Koncert Junior Boys, mimo że o wiele bardziej profesjonalny i bogatszy dźwiękowo (pojedyncze dźwięki były naprawdę fajne) był równie nudny, bez względu na to, czy Jeremy Greenspan grał na gitarze czy na klawiszach. Niestety przybywające z wiekiem kilogramy niebezpiecznie upodobniają go do panów z Final Selection.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Gwoździem wieczoru był dla mnie oczywiście Matthew Dear. On z kolei okazał się o wiele przystojniejszy niż na zdjęciach, w dodatku świetnie wyglądał w białym garniturze z czarną koszulą. Widząc go na scenie pomyślałam: wreszcie ktoś, kto wie, co tam robi! Matthew wypadł na scenę niczym wystrzelony z procy i od razu na najwyższych obrotach. Obsługiwał masę pokręteł i gitarę. Do tego cały czas śpiewał. Jego głównym towarzyszem była trąbka. Wspólnie narobili sporo hałasu (momentami aż za dużo – brakowało mi trochę dźwiękowej klarowności). Może nie powalił mnie ten koncert na kolana, ale zdecydowanie pozostawił miłe wspomnienia.
„Slowdance” zabrzmiało naprawdę ładnie i nawet jakoś tak… wzruszająco?
A „You put a smell on me”, na które najbardziej czekałam – mocno, choć akurat nie w tych miejscach, w których się spodziewałam. Szkoda, że główny motyw nie był lepiej wyeksponowany.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Na zakończenie wieczoru zajrzałam jeszcze do namiotu eksperymentalnego. Gdy przed wyjazdem do Katowic puściłam sobie kilka utworów Omara Souleymana (żadnego nie wysłuchałam w całości :]), tylko się przeżegnałam. Idąc jednak za ciekawością tłumu, chcącego zobaczyć to zjawisko z Bliskiego Wschodu, i ja podążyłam w kierunku sceny T-Mobile. Powitało mnie takie ludzkie zbiorowisko, że niestety do namiotu już się nie zdołałam wcisnąć. Wspinałam się więc tylko na palce z daleka próbując dostrzec, co dzieje się na scenie. Okazało się, że działo się niewiele – wąsiska, okulary, tradycyjna „koszula nocna”, arafatka i klaskanie – w sumie tyle. „Syryjskie techno” porwało jednak wielu – chyba na żadnym koncercie nie widziałam tylu podskakujących osób. Tak się tylko zastanawiam – gdzie to techno? Chodzi tylko o bit?

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Drugiego dnia cudem zdążyłam na występ Ballad i Romansów. W ciągu kilku dni moje uczucia w stosunku do duetu przeszły istną ewolucję. Od niechęci i przewracania oczami, przez wybuchy śmiechu („koza z nosa”), po zaciekawienie i wreszcie… zachwyt. Kto wie, czy to nie był właśnie dla mnie najjaśniejszy punkt całego festiwalu. Zachodziłam w głowę jak to się dzieje, że przy niemal zerowych objawach życia na scenie czasem jest przeraźliwie nudno, a czasem fantastycznie wciągająco. W przypadku sióstr Wrońskich scena była może tylko bardziej zaludniona niż w przypadku Junior Boys, ale działo się na niej tyle samo – czyli właściwie nic. Mało tego, działo się może nawet jeszcze mniej, bo ostatecznie wokalista Juniorów zmieniał czasem gitarę na klawisze. A mimo to Ballady i Romanse biją Kanadyjczyków na głowę. Ich siłą są przede wszystkim wokale – piękne i czyste, cudownie brzmiące razem, tworzące doskonałe harmonie i uzupełniające się nawzajem. Do tego bogate instrumentarium, doskonałe aranżacje, ciekawe (ha, jednak!) i niebanalne teksty i po prostu bezbłędne brzmienie. Do tego nie potrzeba fajerwerków. I nawet obyłoby się bez modnych acz skromnych szarych sukienek, różniących się jedynie kolorem paska, choć te tworzyły bardzo miły i profesjonalnie wyglądający dodatek (chcę przez to powiedzieć, że gdyby siostry założyły T-Shirty i jeansy, koncert nie straciłby na odbiorze, aczkolwiek sukienki dowodzą jakiejś tam świadomości wizerunkowej i dbałości o szczegóły). Tylko jedno słowo przychodziło mi na myśl podczas koncertu (i po): magicznie.
Było magicznie.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po Balladach zajrzałam na Dry The River i zdaje się zostałam do końca. Podczas całego koncertu niestety padało, nad czym ubolewali także członkowie zespołu. Gdy pod koniec deszcz ustał jeden z nich wykrzyknął: „Hey! We dry the river!”. Muzycznie byli jak dla mnie dość nudni i przewidywalni – każdy utwór zaczynał się spokojnie by zakończyć się gitarową solówką, podczas której członkowie zespołu machali głowami. Należy jednak nadmienić, że ich utwory są raczej chilloutowe, więc ruchy głowami wcale nie były czymś, czego można by się spodziewać. A członkowie grupy wyglądają na miłych, fajnych chłopaków. Poza tym a capella brzmią naprawdę znakomicie (znowu te wielogłosy i harmonie prawie jak Simon & Garfunkel) – słyszałam gdy dawali popis możliwości w strefie dla mediów.

Po Dry the River udałam się na Blonde Redhead. Chwilę czekałam nim moim oczom ukazało się trzech facetów z gitarami. Wydawało mi się, że w składzie była też kobieta… ale co ja tam wiem. Może śpiewała z nimi tylko gościnnie? Panowie przedstawili się „Hi, we’re Blonde Redhead”, część publiczności się zaśmiała i zaczęło się. Grali szybko i dość mocno katowali swoje gitary. I to niby miało mi się spodobać? – zastanawiałam się. Chyba grają coś ze starszych płyt… W końcu po trzeciej piosence, która brzmiała identycznie jak dwie poprzednie, nie wytrzymałam i poszłam. Chwilę błąkałam się po terenie, gdzie dochodziły do mnie dźwięki z głównej sceny. Zainteresowana zajrzałam do programu. I wtedy lekko się zdziwiłam. Okazało się, że zaliczyłam największą wpadkę koncertową w czasie całego mojego festiwalowego życia. Pomyliły mi się sceny. Zamiast iść pod scenę mBanku, mnie ubzdurało się, że powinnam pójść do Trójkowego namiotu. Zespół zaś, który tak nie przypadł mi do gustu to Male Bonding. Nie wiem tylko czemu wmawiali mi, że to oni są Blonde Redhead (bo jestem święcie przekonana, że te słowa padły ze sceny!)… Tak czy siak w końcu dotarłam na prawdziwe Blonde Redhead. Zdążyłam usłyszeć jakieś 3 piosenki, zanim zeszli ze sceny. Faktycznie podobali mi się bardziej od Brytyjczyków z Trójkowego namiotu, choć fajerwerków nie było.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Kolejnym punktem programu był dla mnie wykonawca nr 2, który obok Matthew Deara przyciągnął mnie do Katowic. Mowa o Amerykanach z Neon Indian. Ich płyta wpadła mi w ręce już jakiś czas temu i choć muzycznie i aranżacyjnie mi się podobała, to produkcja sprawiła, że nigdy bliżej jej nie poznałam. Dużo wysokich tonów i przytłumienie tych niskich mogę wprawdzie docenić jako ciekawy zabieg artystyczny, tworzący swoiste charakterystyczne oldschoolowe brzmienie, nie potrafię go jednak polubić i pozbyć się wrażenia o niewykorzystanym potencjale. Cóż, jestem osobą, która kocha basy. Dlatego też z dużym zainteresowaniem czekałam na koncert. Byłam bardzo ciekawa jak na żywo zabrzmi muzyka wyprodukowana tak, żeby przypominała dźwięki wydobywające się z płyt winylowych odtwarzanych na słabym gramofonie (dokładnie takim, jak mój!) lub też ze starych kaset, które niejednokrotnie zostały wciągnięte przez magnetofon. Okazało się, że muzyka Neon Indian w wersji live jest o wiele bardziej czysta i klarowna. I nie pozbawiona basów! Wreszcie można było usłyszeć to, czego nie słychać na płycie. Sam koncert zaś był chyba najweselszym momentem całego festiwalu – muzyka czasem aż naiwnie słodka, roześmiana pani za klawiszami – Leanne Macomber, i mały, dość kobieco tańczący wokalista – Alan Palomo. Do tego podwójny ukłon w stronę Polski – wykonanie premierowego kawałka o swojsko brzmiącym tytule „Polish girl”, który znajdzie się na dopiero co ukończonej drugiej płycie zespołu.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Po występie Neon Indian zostałam pod Sceną Leśną na Destroyerze, ale prawdę mówiąc z tego koncertu pamiętam tylko tyle, że Daniel Bejar często siadał i pił.

Choć zupełnie nie nastawiałam się na Primal Scream (raz ich widziałam i pamiętam, że specjalnie mnie nie zaciekawili, w dodatku musiałam oddalić się od sceny żeby usiąść z powodu bólu kręgosłupa – taka sytuacja zdarzyła mi się tylko raz), ostatecznie jednak opuściłam moje stanowisko jedzeniowe i zaczęłam zbliżać się do sceny jeszcze chyba zanim koncert się zaczął. Przy okazji skorzystałam z wikipedii by zasięgnąć więcej informacji (tzn jakichkolwiek informacji) na temat legendarnej (ponoć) „Screamadeliki”. Pod koniec czytania artykułu faktycznie miałam już głębokie poczucie o jej legendarności i kultowości. No i faktycznie – płyta wysłuchana na żywo w całości robiła całkiem niezłe wrażenie. A koncert był o niebo lepszy i ciekawszy od tego łódzkiego sprzed kilku lat. To zapewne zasługa lepszego materiału oraz psychodelicznych wizualizacji. No i po prostu muzyka brzmiała dobrze. Zatrzymałam się dość daleko od sceny (jak na mnie), skąd miałam dobry odsłuch i widok na całe widowisko. Całkiem miła odmiana. Pamiętam jak w Łodzi Bobby Gillespie ogromnie przypominał mi Anthony’ego Kiedisa (fryzura!). W Katowicach zaś nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że cofnęłam się do lat 1993-1994 i oglądam Dave’a Gahana podczas Devotional tour. Włosy, ubiór, ruchy (za wyjątkiem dwóch Jaggerowych) – niemal identyczne. Ciekawe który od którego to przejął. A może wymyślili je razem podczas wspólnych heroinowych imprez?
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Ostatni dzień festiwalu rozpoczęłam od koncertu czeskiego duetu DVA i to tylko dlatego, że podążyłam za znajomymi. Opisy mówiące o awangardowym popie i eksperymentalnej folkotronice okazały się prawdziwe, choć niekoniecznie słyszalne od samego początku koncertu. Czesi wyglądali raczej niepozornie – średnio przystojny, zwyczajnie ubrany pan z gitarą akustyczną (Jan Kratochvíl) oraz na wokalu jego jeszcze mniej urodziwa siostra, w zwykłej białej koszulce i spódnicy w kwiaty, przypominająca raczej wiejską dziewczynę niż gwiazdę niezależnej sceny muzycznej (Bára Kratochvílová). Na pierwszy rzut oka i ucha – nuda. Folk wzbogacony o kilka dziwnych dźwięków, zagrany przede wszystkim na gitarze i saksofonie. Jednak gdy zaczęłam się zbierać do opuszczenia namiotu, rodzeństwo nagle porzuciło tradycyjne instrumenty i chwyciło dwa kable, zakończone jackami, dzięki którym, za pomocą uderzania i pocierania o ręce i stworzonym w ten sposób sprzężeniom, najzwyczajniej w świecie wykreowali interesujący bit. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Ok, zainteresowali mnie, zostałam. Bára do tworzenia muzyki oprócz saksofonu, wykorzystywała także klarnet, muszlę (?), megafon i zabawkowe instrumenty (ponoć). I swój głos, czasem zwyczajnie śpiewając, czasem krzycząc a w utworze „Tropikal animal” (ach, jak żałuję, że go nie uwieczniłam) także naśladując (doskonale!) odgłosy dzikich zwierząt. Wszyscy chyba oniemieli, gdy zobaczyli jej szalony (to bardzo delikatne określenie) taniec, polegający na bezwładnym wyrzucaniu kończyn we wszystkie strony. Uwierzcie mi, to trzeba zobaczyć (znów żałuję, że na żadnym moim filmiku tego nie widać, a zdjęcia oddają to raczej słabo :(). Jakiś czas później słyszałam następujący dialog:
– Nieźle pojebana ta laska.
– No, zajebista była.
Ten koncert to potwierdzenie starej prawdy: nie sądź książki po okładce.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Moje dalsze plany koncertowe zostały mocno pokrzyżowane przez ulewę, która nawiedziła Katowice i zamieniła park w jedno wielkie bagnisko (takie skromniejsze Glastonbury). Dość pewnym krokiem udałam się na Paris Tetris (nie podobało mi się, ale przez deszcz i tak zostałam dłużej niż miałam na to ochotę), ale już Twin Shadow mocno ucierpiał z powodu pogody. Albo raczej ja ucierpiałam oglądając tylko końcówkę koncertu, a mam przeczucie, że by mi się spodobał.
Nieco wcześniej udało mi się obejrzeć Junip (akurat nie padało), czyli grupę znanego głównie z leniwych coverów Jose Gonzalesa. Jego twórczość zespołowa jest nieco żywsza, ale obraca się w tym samym klimacie. Na scenie – potworne nudy. Spokojnie można było słuchać muzyki bez stania blisko wykonawców i gapienia się na nich. Chociaż nie mogę powiedzieć – wokal Jose brzmiał bardzo ładnie i czysto, identycznie jak na płycie. Generalnie był to ładny występ, choć nie wiem czy nie sprawdziłby się lepiej w małym, nieco zadymionym klubie.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Ostatnim koncertem, który chciałam obejrzeć, był występ Anny Calvi (choć płyta jakoś specjalnie nie przypadła mi do gustu). Ta blondwłosa Brytyjka to ciekawe zjawisko do słuchania i oglądania. Jest niewątpliwie ładna, ale przy tym zimna i ostra. Taka kobieta nikomu nie schlebia, nikomu nie próbuje się przypodobać – włosy gładko uczesane do tyłu, czarna skórzana kurtka, czarne spodnie, dość wysoko zawieszona gitara, na której grając bardziej przypominała mężczyznę niż kobietę. Wszystko to sprawiało wrażenie pewnego minimalizmu i surowości. Do tego jej duży, mocny głos, nieco operowy, nieco dramatyczny i mroczny, idealnie pasujący do wizerunku i nastroju. Kolejny ciekawy koncert, choć niekoniecznie w moim stylu.
If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

Niestety nie dane mi było zobaczyć kilku koncertów, które również chętnie bym obejrzała – Tryp, Factory Floor, Olivia Anna Livki (za wcześnie), tres.b, Dan Deacon (tylko końcówka), YACHT (chyba wtedy jadłam), GaBLe (malutki fragment), Xiu Xiu, Miss Polski, Liars, Ariel Pink’s Haunted Graffiti (niby trochę widziałam, ale z daleka i pod przykryciem pelerynki przeciwdeszczowej), BiFF, Igor Boxx, Konono no.1, Hype Williams. I choć tak naprawdę nic mnie jakoś bardzo nie porwało (no, może Matthew) i nie zachwyciło (no, może Ballady), to wyjazd uważam za udany. Dlatego właśnie, że nie czułam żadnej presji, że muszę cokolwiek zobaczyć. A mimo to zobaczyłam. OFF to fantastyczne chilloutowe miejsce, gdzie niczego nie trzeba, a wiele można – można poznać muzyczne nowinki, zobaczyć tych, którzy niedługo może będą wielcy, albo tych, którzy wielcy byli kiedyś. I tak sobie myślę, że fajnie by było zawitać tam w przyszłym roku.


autor: // Last.fm
15.08.2011, godz. 17:45, poniedziałek
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»