Aeroplane – „We can’t fly”

10 października 2010
niedziela, godz. 15:23

Aeroplane – „We can’t fly” [2010]

Jeśli leciałeś samolotem choć raz, na pewno tego nie zapomnisz. Ja wprawdzie nie leciałam, ale nie miałam większych problemów z zapamiętaniem grupy Aeroplane i ich debiutanckiego krążka, pod przewrotnym tytułem „We can’t fly”. Poznaawałam go mocno na raty, gdy mój odtwarzacz mp3 losowo wybierał poszczególne piosenki podczas mojej wczesnoporannej drzemki. Podświadomie zostawiały ślad w mojej pamięci, a gdy natrafiałam na nie w nieco bardziej rozbudzonym stanie świadomości, sprawdzałam co to. Całkiem sporo było takich utworów, które zwróciły moją uwagę a których wykonawcy nie potrafiłam skojarzyć. I prawie za każdym razem okazywało się, że to tajemniczy zespół Aeroplane. Było to tym dziwniejsze, że każda z tych piosenek wydawała mi się zupełnie inna. Muzykę tego do niedawna włosko-belgijskiego duetu, a obecnie jednoosobowego projektu Vito Deluca, można określić jako nu-disco a ja zainteresowałam się nimi, ponieważ uznałam, że da się przy tym spać. I owszem, da się, ale płyty słucha się równie świetnie będąc przytomnym. Jej siłą jest właśnie ta niesamowita różnorodność. Płyta jest dość powolna, nie ma tu wielu imprezowych kawałków, ale na pewno nie jest nudno. Nagrywana była w Tuluzie, Paryżu, Londynie i Los Angeles i przynosi nie tylko bogactwo dźwięków, ale i licznych gości. Vito Deluca, klasycznie wykształcony muzyk, producent spędzający długie godziny w studiu, autor większości materiału, oraz DJ Stephen Fasano, zaprosili do współpracy Nicolasa Kera, frontmana francuskiej grupy Poni Hoax („Fish in the sky”), dream-popowy projekt Au Revoir Simone („We Fall Over), Jonathana Jeremiah („Good Riddance”), 17-letnią Sky Ferreira z LA („Without lies”, cover piosenki belgijskiej gwiazdy ekranu Marie Gillain). Młodziutki, niewinny i jednocześnie zmysłowy głos tej ostatniej, był dokładnie tym, czego Vito potrzebował do zaśpiewania wersów w stylu: „When I eat cake I prefer the cherry”. Dodatkowo na albumie udziela się Merry Clayton („I don’t feel”), piosenkarka, która wspierała Micka Jaggera w ulubionej piosence Stonesów Vita „Gimme shelter”. Producentowi zawsze podobała się końcówka tego utworu, kiedy słychać było chórek w wykonaniu jakiejś Czarnej dziewczyny. Jednocześnie posiadał w domu niesamowitą soulowo-funkową płytę kogoś o nazwisku Merry Clayton. Któregoś dnia przypadkiem w radiu usłyszał, że to jedna i ta sama osoba i postanowił, że zrobi wszystko, żeby mieć ją na swoim albumie. Wyszła z tego najżywsza piosenka na albumie, która nagrana 35 lat wcześniej miałaby szansę podbić parkiet legendarnego Studio 54.
Po nazwiskach zaproszonych gości można już nieco wywnioskować na temat muzyki Aeroplane. Słychać tu mocny wpływ i soulowego disco z lat 70tych („Fish in the sky”), i elektroniki początku lat 80tych („London bridge”, „Without lies”), nie brakuje jednak gitarowych riffów („I don’t feel”, „The point of no return”) ani smyczków („My enemy”), pełno tu słodko-gorzkich inspiracji, począwszy od Abby, poprzez muzykę filmową, po Pink Floydów, Rolling Stones i muzykę włoskich croonerów. Na pierwszy plan wysuwa się zwłaszcza miłość Vita do muzyki filmowej, którą kiedyś chciałby sam tworzyć. Nie wiem, jak z tymi filmami, ale słuchając płyty widzę obrazki z amerykańskich seriali kryminalnych z lat 70tych. Muzyka ta brzmi jak zapomniane przeboje sprzed 35-30 lat w najlepszym wydaniu. Lecz mimo tej dość spójnej czasowej inspiracji, każdy utwór z płyty „We can’t fly” to zupełnie inna historia, przez co krążek brzmi bardziej jak składanka niż płyta jednego wykonawcy. Jest tu i zabójczy taneczny killer („I don’t feel”), i zimna, minimalistyczna elektronika o intrygującym, zmysłowym tekście („Without lies”), jest rockowa ballada długowłosych romantyków („The point of no return”) i nieco kosmiczne, leniwe disco („Caramellas”), jest nieco Royksoppowo-Airowy glam rock („Superstar”) oraz soulowe raggae („We can’t fly”), jest piosenka z czołówki serialu o nowojorskich gliniarzach („London bridge”) i o prywatnym detektywie jeżdżącym super autem („My enemy”) oraz z serialu o zmaganiach małżeństwa lekarza i nauczycielki oraz ich trojga dzieci z codziennym życiem w Chicago („Mountain of Moscow”), na końcu zaś kołysanka, do której obrazkiem mogłaby być pani w czerwonym płaszczyku, chodząca po kałużach („We fall over”).
Dla mnie to mieszanka idealna, która szalenie mnie zadziwiła. Nigdy nie pałałam specjalną miłością do disco, nu-disco ani niczego podobnego, muzyka lat 70tych też raczej nie rzuca mnie na kolana (poza pojedynczymi przypadkami), a policyjne seriale z tamtego okresu omijam szerokim łukiem. A mimo to płyta „We can’t fly” podoba mi się szalenie. I uważam się za szczęściarę, że udało mi się natrafić na taką perełkę.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.


autor: // Last.fm
10.10.2010, godz. 15:23, niedziela
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»