Roxette – „Charm school”

30 kwietnia 2011
sobota, godz. 20:38

Wielokrotnie zastanawiałam się, kiedy powinno się recenzować płyty. Czy można to zrobić już po pierwszym przesłuchaniu? Czy może jednak trzeba bliżej zapoznać się z materiałem, by móc wyrobić sobie na jego temat wiarygodną opinię? Zdarzało mi się pisać zarówno w jeden, jak i w drugi sposób, i z perspektywy czasu stwierdzam, że teraz nie zawsze zgadzam się z tym, co napisałam kiedyś. Osłuchanie z płytą nieraz weryfikuje moje początkowe poglądy. Nie mniej jednak zdarzają się takie sytuacje, gdy wiem – teraz albo nigdy. Albo napiszę o płycie od razu, po pierwszym przesłuchaniu, albo nie napiszę już o niej nigdy. Więc nawet jeśli za jakiś czas stwierdzę, że zupełnie nie miałam racji, przystąpię do opisania kilku refleksji, które nasunęły mi się teraz, w tej chwili, w tym momencie. To będzie taki subiektywny snapshot na temat płyty, która ukazała się już kilka miesięcy temu – dokładnie w lutym i od tego czasu stała na mojej półce, czekając na przesłuchanie. Mowa o „Charm School” mojego ukochanego zespołu lat 90tych – Roxette.
No cóż, pierwszy singiel mnie nie zachwycił, może więc dlatego odwlekałam moment wysłuchania całości. W końcu jednak trzeba było się odważyć – ostatecznie do koncertu pozostało coraz mniej czasu. Miałam jakieś oczekiwania w stosunku do tej płyty, choć starałam się nie bujać za bardzo w obłokach. Długo nie chciałam przyznać nawet sama przed sobą, że nie przepadam za dwiema ostatnimi płytami Szwedów. Z „Have a nice day” nie jest jeszcze tak źle – trochę jej jednak słuchałam i jakieś cieplejsze uczucia w stosunku do niej żywię. „Crush on you” (które uważam za najlepszy szybki kawałek z „nowej ery”), „7Twenty7”, „Stars”, „Wish I could fly”, „Anyone”. „Cooper”, „Beautiful things”, „Waiting for the rain” – połowę płyty lubiłam, choć nie była to już taka adoracja, jak w przypadku nagrań z lat 1988-1994. Zauważyłam wtedy jednak niepokojącą tendencję – wzrost zamiłowania Pera do elektroniki. O ile wszelkie syntezatorowo-komputerowe dźwięki wywołują u mnie szybsze bicie serca, o tyle w przypadku Roxette coś mi nie pasowało. Ich muzyka nagle zaczęła stawać się coraz bardziej płytka, powierzchowna i infantylna i w ten trend wpisała się właśnie ich elektronika. Właściwie po raz pierwszy poczułam to już przy „June afternoon” w 1996 roku. Dało się to już w pełni wyczuć na ich najsłabszym, moim zdaniem, albumie „Room service”. Chciałam polubić „Real sugar” i „The centre of the heart” – dwa najszybsze i najbardziej nośne kawałki, ale w przypadku pierwszego klip kładł się cieniem na wszystko, co było dobre w tej piosence, a w przypadku drugiego – wszystko psuła pierdołowata zwrotka. Gdzieś za tą dwójką ciągnęło się jeszcze „Make my head go pop” – niby fajne, ale sprawiające wrażenie zwyczajnie głupiego. Bo ileż razy można powtórzyć słowo „pop”? Jedynym naprawdę dobrym utworem z tej płyty był dla mnie „My world, my love, my life”. Reszta jest naprawdę niewarta uwagi. Tak więc Wreszcie stwierdziłam – Per się skończył.
Rewelacje o powrocie Roxette po 10letniej przerwie przyjęłam zatem z rezerwą. Z jednej strony byłam już nieco uprzedzona po dwóch ostatnich płytach, z drugiej jednak miałam cichą nadzieję, że tak długi odpoczynek od zespołu może mieć dobry wpływ na ich muzykę.
Pierwszy, wspomniany już wcześniej singiel, „She’s got nothing on (butthe radio)” nie rozwiał moich obaw. Niestety okazało się, że nie do końca szczęśliwy romans z elektroniką ciągle trwa. W dodatku zwrotka – najlepsza część piosenki – brzmi nie jak Roxette, ale bardziej jak solowy Per. A refren? Cóż, mógłby być lepszy. Przed dzisiejszym przesłuchaniem „Charm school” słyszałam właściwie tylko dwie rzeczy o tej płycie – po pierwsze, że miała być powrotem do bardziej klasycznego, tradycyjnego Roxette (to jeszcze przed premierą), a po drugie – że jest nierówna. „She’s got nothing on (…)” sprawiło, że zaczęłam mocno wątpić w ten powrót do korzeni. Z kolei nierówność uznałam za już chyba stały element ich płyt. Jak jest w końcu naprawdę? Jest i tak, i tak. „Charm school” to nie trzecia część trendów z „Have nice day” i „Room service”, choć nie da się ukryć, że echa tych płyt pobrzmiewają momentami dość wyraźnie. Zespół zboczył jednak z prostej elektronicznej ścieżki prowadzącej do totalnie głupiego i miałkiego popu. Skręcił nieco w bok i spojrzał wstecz. I o dziwo brzmi to nieźle. Wreszcie słychać te dobrze znane dźwięki, których Per i Marie wypierali się od 1999 roku. Te bliżej nieokreślone dźwięki, które budowały „Look sharp” i przede wszystkim „Joyride”. I czasem naprawdę mocne, soczyste gitary, których moc można porównać do tych z „Crash! Boom! Bang!”. Muzycznie też jest lepiej. Nowe utwory są po prostu lepsze od tych sprzed 10 lat. Nie ma tu niestety killerów, z których zespół słynął na początku lat 90tych, co więcej nie ma nawet ani jednej tradycyjnej, „dużej” ballady, ale mimo to jest dość dobrze. Przede wszystkim utwory wydają mi się poważniejsze, dojrzalsze. Melodie są momentami bardziej gorzkie niż słodkie, i mniej miałkie, bardziej zapadające w pamięć. Dzięki temu da się ich słuchać. Refreny też stały się bardziej nośne niż ostatnio. Elektronika zeszła na dalszy plan, tworząc jedynie tło – tak, jak kiedyś. Jedynie w utworze „Big black cadillac” wychodzi nieco przed szereg, ale akurat w tym przypadku nie jest to wada. Utwór ten ma zadatki na killera i mimo elektronicznego brzmienia bliżej mu do zadziorności „Dressed for success” niż do infantylności „Make my head go pop”.
Muszę się jednak także zgodzić z opinią o tym, że płyta jest nierówna. Na szczęście te nierówności nie są aż tak straszne. Znajdzie się tu kilka piosenek „easy listening”, idealnych do radia, wlatujących jednym uchem i za chwilę wylatujących drugim, jednak nawet tych utworów nie określiłabym mianem złych. Owszem, „After all” i „Sitting on the top of the world” (niebezpiecznie nawiązujące brzmieniem do „Milk and toast and honey”) są trochę nudnawe i przesłodzone, ale już „Dream on” jakimś cudem przebija się przez lukier (którego jest tu naprawdę dużo) i dość dzielnie broni swej słodkości. Nie sądzę bym specjalnie polubiła ten kawałek, ale wydaje mi się, że wszystko w nim do siebie pasuje – melodia i brzmienie, dlatego jestem w stanie zaakceptować jego bardzo „przyjazny” nastrój. Z kolei „In my own way” może się pochwalić całkiem niezłym, radiowym refrenem, natomiast „No one makes it on her own” mógłby moim zdaniem z powodzeniem znaleźć się na „Joyride”. Wiem, że zawsze bym go przewijała, ale to skojarzenie świadczy o tym, że utwór jest do zniesienia. Jaśniejsze punkty płyty to otwierający całość „Way out”- dzięki dość dobrej melodii, ciekawe brzmienie i klasyczne gitary, „Only when I dream” – dzięki zwrotce rodem z lat 80tych (notabene wtedy Roxette tak nie brzmieli) i bridge’owi śpiewanemu przez Marie, „Big black caddilac”, o którym pisałam już wcześniej, „Happy on the outside” – dzięki głównemu motywowi, mimo wszystko „She’s got nothing on (but the radio)”, „I’m glad you called” – dzięki tekstowi, delikatnemu smutkowi i smyczkom. I wreszcie mój absolutny faworyt: „Speak to me” – za całokształt: absolutnie cudowne brzmienie – z elektroniką, gitarami i dźwiękami perkusyjnymi, wspaniałą nośną ale i nieco gorzką melodią, i nieco weselszym refrenem. Tak klasycznego utworu Roxette nie nagrało od 20 lat – bo i melodia to ten sam rodzaj, co wtedy, i w sumie aranżacja również, tylko instrumentarium nieco nowocześniejsze.

Jak zatem podsumować to, czego właśnie wysłuchałam po raz pierwszy? No cóż, tamtych płyt – „Look sharp”, „Joyride” i „Crash!Boom!Bang!” Roxette nie przebiją. Ale mogą się zbliżać do tego poziomu. I to właśnie robią na „Charm school”. Dystans pozostaje wciąż dość daleki, ale na pewno jest bliższy niż na przełomie XX i XXI wieku. Bo tak, jak od większości wykonawców oczekuję progresu, tak od Roxette chcę tylko ładnych, ale nie przesłodzonych, nośnych, „dużych” i po prostu dobrych piosenek popowo – rockowych, bez zbytnich eksperymentów i bez udziwniania, i w jakiejś części teraz to dostaję. Wiem, że nie będę często wracać do tej płyty, ale mimo wszystko będzie ona we mnie wzbudzać całkiem pozytywne uczucia.


autor: // Last.fm
30.04.2011, godz. 20:38, sobota
Kategoria: Płyty

Poprzedni Post
«
Następny Post
»