Depeche Mode – 21.07.2017

24 lipca 2017
poniedziałek, godz. 00:37

Nie ekscytowałam się koncertem Depeche Mode. Mało tego, wręcz nie miałam na niego ochoty, choć z drugiej strony doskonale wiedziałam, że ostatecznie będzie mi się podobało. Najbardziej odstraszało mnie wielogodzinne stanie, które sobie zafundowałam, kupując, jak ta frajerka, bilet GCEE (niestety z moją zerową siłą przebicia tylko tak mam szansę stać w miarę blisko sceny). Ale wiedziałam, że oglądając koncert z trybun nie poczuję absolutnie nic. Zimą, po ostatnich przeżyciach w Łodzi, nie odważę się już pójść na płytę, ale latem? Kto wie, może to ostatnia szansa zobaczenia DM z tak bliska, w końcu nie młodnieję i nie przybywa mi sił. Jak zwykle zaznajomiłam się z setem, ale tym razem na nic się nie nastawiałam. Ani nie oczekiwałam, że uda mi się zrobić fantastyczne zdjęcia (ostatecznie trochę już napstrykałam), ani nie planowałam jakie piosenki nakręcić (i tak zawsze kręcę te same, więc ileż można?). Postanowiłam pójść na żywioł.

WEJŚCIE, OPASKI i DRUKOWANIE BILETU
Tak więc sam koncert przeżyłam bez żadnych oczekiwań i bez ciśnienia, co nie oznacza, że ten dzień mogę zaliczyć do spokojnych. Co to to nie – z moimi nerwami jest to niemożliwe. Zabawne, ale zamiast mi mijać z wiekiem, moje panikarstwo ciągle wzrasta. Ręce mi się trzęsły, na twarzy przypominałam Świnkę Pepę (zwłaszcza po przedłużającej się podróży w autobusie bez włączonej klimatyzacji) a pogoda (duchota i deszcz) też dały mi w kość, podkręcając tylko moje i tak już niemałe podenerwowanie. Ostatecznie odziana w absolutnie niedepszową kurteczkę z poliestru, udającą kurtkę przeciwdeszczową, przez ładnych kilkadziesiąt minut mokłam pod sceną. Tak, tym razem dachu nie zamknięto. Wcześniej przeżyłam też bardzo stresujące chwile związane z wejściem na Stadion. Bilet kupowałam przez aplikację mobilną Ticketmaster (nie polecam jeśli nie jest się do tego absolutnie zmuszonym, tak jak ja byłam wtedy) i tam też mój bilet siedział. Identycznie kupowałam bilet na Bryana Ferry i choć jadąc w maju do Krakowa przyszło mi do głowy czy nie powinnam go wydrukować, to ostatecznie tego nie zrobiłam i nie było żadnego problemu ze skanowaniem kodu z ekranu komórki. Dlatego też tym razem drukowanie w ogóle nawet nie przyszło mi do głowy. Mało tego, ja się nawet nie zorientowałam (tudzież zapomniałam), że bilet przyszedł także w formie PDF na maila. Byłam święcie przekonana (o czym przekonywałam też pracowników Livenation), że mam go tylko w formie elektronicznej w aplikacji. Gdy tylko zbliżyłam się do kolejki prowadzącej do wejścia Golden Circle Early Entrance natknęłam się na ludzi od opasek. Opaski, czemu wiecznie zapominam o ich istnieniu? Państwo chcieli zobaczyć mój bilet i wersja elektroniczna ich nie usatysfakcjonowała. Bilety muszą być wydrukowane – usłyszałam. Chwilę wcześniej przeczytałam o tym na Facebooku (to była wymiana zdań między ludźmi, nie żadne oficjalne komunikaty) i nawet opracowałam sobie w myślach plan awaryjny, gdybym jednak musiała wykombinować drukarkę, ale uspokajałam się, że na pewno nie będę go musiała wcielać w życie. Ludzie od opasek odesłali mnie do punktu informacyjnego. Tam usłyszałam, że nie trzeba drukować biletów, zresztą oni nawet nie mają takiej możliwości. Więc – już nieźle podenerowana – po prostu olałam opaski i ustawiłam się w kolejce. Gdy ponownie podszedł do mnie ktoś z opaskowej obsługi, znów opowiedziałam o mojej sytuacji i tym razem, muszę to przyznać, kilka osób się przejęło. Były konsultacje, telefony i ostatecznie usłyszałam, że na razie opaski mi dać nie mogą, ale na pewno wejdę bez problemu i żebym się nie martwiła. Trochę odetchnęłam i o dziwo faktycznie przestałam się aż tak przejmować. Ostatecznie i tak nic już nie mogłam zrobić, a okazało się tylko, że w sytuacji kryzysowej potrafię naprawdę być stanowcza, co nawet mnie samą zaskoczyło.

KONTROLA
Planowałam stanąć w kolejce godzinę przed otwarciem bramy EE, czyli o 15:30. Niestety autobus jechał dłużej niż powinien, później skorzystałam z toalety a następnie straciłam czas na dyskusję o opaskach, skutkiem czego ostatecznie nie wiem, o której znalazłam się na docelowym miejscu, ale było już raczej po 16-ej. Wpuszczać zaczęto – wg mojego zegarka – chwilę po 16:30 i rzecz przebiegła tak sprawnie, jak chyba nigdy dotąd. Wcześniej straszono wzmożoną kontrolą, po raz pierwszy spotkałam się z ograniczeniem dotyczącym wielkości toreb, którą bardzo jasno określono na rozmiar max A4, dozwolone były oczywiście tylko kompaktowe aparaty fotograficzne (regulamin Livenation wyraźnie mówi o niewymiennym obiektywie i zoomie optycznym o wielkości max 6x, ale przed koncertem organizator tego nie podkreślał), butelki 0,5l oryginalnie zamknięte (zawsze ochrona otwierała takie butelki i wyrzucała zakrętkę), uwzględniono nawet zakaz wnoszenia selfie sticków. Spodziewałam się więc dokładnej rewizji, wykrywacza metalu, macania po całym ciele i spowiadania się z zawartości torebki Tymczasem kiedy zobaczyłam jak sprawdzane są pierwsze osoby, po prostu oniemiałam. Ludzie podbiegali do ochrony, ochrona w błyskawicznym tempie machała wykrywaczem i koniec. To było wszystko. Po raz pierwszy nikt, ale to nikt nawet nie dotknął mojej torebki. Nikt nie kazał mi jej otwierać, nikt nie pytał co jest w środku. Butelkę wody wniosłam zamkniętą, nie musiałam jej ani pokazywać, ani otwierać. Bez problemu wniosłabym lustrzankę i co tam tylko dusza zapragnie. Przez chwilę nawet żałowałam, że nie kupiłam aparatu z 28-krotnym zoomem, który jakiś czas temu chodził mi po głowie. Ale to nic, właściwie i tak po raz pierwszy wchodziłam na koncert bez obawy o zawartość mojego tobołka (z rzeczy wyszczególnionych w regulaminie miałam przy sobie faktycznie tylko aparat kompaktowy).
Później stałam obok kobiety, która oprócz torby (wielkość conajmniej A4) miała jeszcze plecak (ponoć ze styropianem w środku, żeby mogła na niego wejść i lepiej widzieć) oraz mężczyzny również z dość pokaźnym plecakiem. Widziałam selfie sticki a także aparat bezlusterkowy z jak najbardziej wymienną optyką.

WEJŚCIE
W bardzo szybkim tempie dotarłam do bramy gdzie zeskanowano mój bilet- z komórki, bez problemu. Powiedziałam, że nie mam opaski. W odpowiedzi usłyszałam, że to już załatwię w środku. Zaraz za bramą czekali ochroniarze i tu odbyło się pospieszne spotkanie z wykrywaczem metalu. Nawet klamra w pasku mi nie zapikała (dla porównania – w Muzeum Historii Żydów Polskich dała o sobie znać). Dalej otrzymałam jakąś śmieszną plakietkę na smyczy ze zdjęciem zespołu i napisem VIP. Zdezorientowana (bo co to niby miało być?) spytałam czy w związku z tym nie potrzebuję już opaski. Usłyszałam, że jednak potrzebuję a na moje kolejne pytanie skąd ją wziąć usłyszałam, że muszę ponownie wyjść przed bramę. Coś mi się tu nie zgadzało. Jak to, mam się teraz cofnąć? Podbiegłam więc do innej osoby z plakietkami, od której z kolei usłyszałam, że już opaski nie potrzebuję. Ufff, nareszcie! Choć nigdy tego nie robię, to jednak z uwagi na to, że straciłam już masę czasu na te wszystkie pierdoły, ruszyłam truchtem do kolejnego stanowiska. Ostatnia bramka z ochroną -myślałam, że może tu mnie zrewidują, ale jednak nie. Podbiegam a tam pani prosi o pokazanie opaski. Zgrzytając zębami odpowiadam, że dopiero co usłyszałam, że plakietka wystarczy. Otóż nie, nie wystarczy. Po opaskę mogę biec albo przed bramę (ha ha ha, jasne), albo na górę – na poziom trybun – do białego namiotu. Zadarłam głowę i faktycznie zobaczyłam ten namiot. Ruszyłam biegiem pod górę (to nie lada wyczyn dla osoby, która jakiegokolwiek ruchu zażywa jedynie w drodze do i z pracy). Okazało się, że nie byłam jedyna – z góry prawą stroną podjazdu zbiegały już osoby z opaskami, zmuszając mnie jednocześnie do poruszania się po tej części drogi, która pokryta była wystającymi kostkami (dla jakiegoś spowolnienia ruchu, czy co), przez co musiałam jeszcze uważać, żeby się nie zabić. Dobiegłam do namiotu a tam znów poproszono mnie o bilet. Z góry powiedziałam, że mam mobilny i od razu zauważyłam znaną mi już konsternację na twarzach ludzi od opasek. Więc zanim zdążyli powiedzieć o drukowaniu biletu, wypaliłam, że skoro się przed nimi znalazłam, to chyba oznacza, że z moim biletem jest wszystko w porządku. I tak w końcu otrzymałam tę cholerną opaskę. Puściłam się znowu biegiem – tym razem w dół i też omal się nie zabijając – i wreszcie przeszłam przez ostatni punkt kontrolny. Tam jeszcze wizyta w Toi Toiu – tym razem stały przed stadionem, nie tak jak na poprzednim koncercie DM w korytarzu – i raźnym krokiem ruszyłam na płytę. Dyszałam jeszcze stojąc pod sceną. Byłam mokra od deszczu (cały czas padało) i od potu. Nigdy nie przeżyłam tylu ceregieli z wejściem. A na domiar złego tym razem koncert odbywał się pod gołym niebem, chociaż lipiec jest deszczowy, a wszelkie prognozy pogody wyraźnie zapowiadały tego dnia deszcz. Na szczęście nie sprawdziły się informacje o burzy. Ponoć przy niezamkniętym dachu lepiej słychać, ale ja jakoś tego nie odczułam.
Po drodze na płytę jedyny sklepik jaki widziałam, znajdował się obok białego namiotu. Przez chwilę pomyślałam, że może powinnam podejść, ale ostatecznie oparłam się pokusie. Tym razem na samej płycie żadnego nie było, więc pogodziłam się z tym, że nie będę miała pamiątki z tego koncertu. Trudno. Najważniejsze, że w końcu weszłam.

Rozkład punktów kontrolnych przed wejściem na płytę Stadionu oraz wystająca kostka

OCZEKIWANIE
O 16:43 napisałam spod sceny pierwszą wiadomość, więc wbrew pozorom moje przygody nie trwały aż tak długo. Nie wiem, o której dokładnie przestało padać, ale wydaje mi się, że support oglądałam jeszcze w kapturze na głowie. Maya Jane Coles rozpoczęła swój set o 19:30. Do tego czasu trochę korzystałam z internetu – dopóki mnie i wszystkim dookoła nie padł – i czytałam ebooka. Do zapamiętania – jeśli się nie ma nowego telefonu, warto zaopatrzyć się w powerbank. Mój wytrzymał koncert, ale potem padł. Nie usiadłam z uwagi na to, że podłoże było mokre od deszczu, ale później trochę przykucnęłam, gdy wszyscy wokół zaczęli siadać. A ostatecznie wyciągnęłam przygotowaną specjalnie w tym celu foliówkę i trochę się na niej podparłam. To była ulga dla mojego kręgosłupa, choć muszę przyznać, że tym razem spisał się na medal. Grunt to pozostawać w ciągłym ruchu.
Niestety ograniczenia dotyczące wielkości torebki wymogły na mnie zabranie mniejszej ilości jedzenia niż planowałam. Poprzestałam na kilku mikrobułkach i batonie bez czekolady, za to z suszonymi śliwkami. I niestety stojąc pod sceną zrobiłam się głodna. Do tego było duszno i nagle poczułam leciutkie wspomnienie uczucia z Łodzi. Wtedy ukucnęłam i to mi pomogło. Ponadto postanowiłam nie czekać z jedzeniem i bułki wykończyłam jeszcze przed supportem. Niestety niewiele mi dały, ale za to baton (po supporcie) sprawdził się lepiej, niż podejrzewałam.
Opróżniłam 2/3 butelki wody i wyżułam 6 gum. Słońca nie było wcale, więc po supporcie poczułam, że gdybym miała możliwość pójścia do toalety, to bym z niej skorzystała. Ale wiedziałam też, że trzeba po prostu odsunąć od siebie te myśli, a gdy zespół wyjdzie na scenę, i tak zapomnę o wszystkich niedogodnościach.
Próbowałam czytać dwa ebooki, ale nigdy w takich sytuacjach nie mogę się skupić. Mimo to te 4 godziny oczekiwania minęły mi szybciej niż kiedykolwiek. Człowiek dostaje wtedy jakiejś nadludzkiej siły. Miałam kryzys ok. 18-ej, która straszliwie mi się dłużyła, ale gdy udało mi się w końcu dotrwać do supportu, później wszystko potoczyło się już błyskawicznie. O 20:26 napisałam, że wchodzimy w decydującą fazę. Trybuny zaczęły robić falę, pojawiły się brawa, piski, okrzyki. Muzyka stawała się coraz głośniejsza. Gdy zabrzmiał fragment „Revolution” The Beatles wszyscy już wiedzieli, że zaraz się zacznie.

KONCERT
Chyba za każdym razem piszę, że to nie był mój set marzeń. Nie inaczej było w tym przypadku, ale też naprawdę na nic się nie nastawiałam, więc po prostu przyjęłam to, co mi dano. Właściwie wszystko to już słyszałam, jedynie za wyjątkiem utworów z najnowszej płyty oraz „Corrupt”, który nigdy wcześniej nie był grany live. Koncerty Depeche Mode mają swój stały, ustalony od lat porządek. Najpierw grany jest pierwszy utwór z najnowszej płyty, po nim zazwyczaj następuje kolejny nowy kawałek, a dalej coś starczego. Później jest przeplatanka, w końcu Dave schodzi ze sceny a swoje przysłowiowe 5 minut ma Martin, który wykonuje 2 utwory, z czego przynajmniej jeden wyłącznie przy akompaniamencie klawiszy. Później Dave wraca z którąś z nowych piosenek i zaczyna się koncert hitów, wśród których zawsze znajduje się „Enjoy the silence”, „Personal Jesus” i „Never let me down again”. Jeśli któregoś z nich jednak zabraknie, to na pewno pojawi się, gdy zespół wróci na bisy. Bisy zawsze rozpoczyna Martin swoim kolejnym „akustycznym” utworem, a później wszystko już toczy się szybciutko do wybuchowego końca. Tak też było tym razem. Koncert rozpoczął „Going backwards”, który moim zdaniem zabrzmiał bardzo dobrze. Gahan pojawił się niczym za czasów Devotional Tour na podeście oddzielającym górną część telebimu od dolnej, przybrał kilka charakterystycznych póz i dopiero po jakimś czasie zszedł na właściwą część sceny. Za to bardzo szybko ściągnął marynarkę – po pierwszej piosence już jej nie było. Tyle tylko, że w swojej klasycznej kamizelce został już do końca. To chyba pierwszy mój koncert DM, na którym nie widziałam jego klaty (choć to po prostu spostrzeżenie, nie żadne ubolewanie). Po zabójczo kolorowej wizualizacji do pierwszego utworu przyszła kolej na czarno-biały filmik do „So much love”. To był normalny, pełnowartościowy, że tak powiem, klip, który spokojnie może promować piosenkę. Zespół ma zresztą to do siebie, że ich koncertowe wizualizacje z powodzeniem można by uznać za wideoklip do danej piosenki. Tak było np. z historią Dave’a w barze w wizualizacji do „It’s no good” podczas Exciter Tour, która zachwyciła wielu fanów. Natomiast moje serce podbił na tej trasie kosmiczny obrazek do „Cover me”, który doskonale oddaje nastrój utworu.
„So much love” nakręciłam, ponieważ lubię tę piosenkę i pewnie nie usłyszę jej już na żadnej późniejszej trasie. Odpuściłam jednak „Barrel of a gun”. Po pierwsze dlatego, że nigdy nie przepadałam za wersją koncertową. Po drugie – ponieważ nagrałam ją już na poprzedniej trasie. A po trzecie – i przede wszystkim dlatego – ponieważ to jest moja piosenka. Łączy nas bardzo osobista relacja i najzwyczajniej w świecie po prostu chciałam się powydzierać. Podobnie odpuściłam „Everything counts” (miałam ochotę potańczyć), „Home” i „Somebody” (żeby móc śpiewać z Martinem), „Walking in my shoes”, którego niby nigdy nie lubiłam, ale które tak podbiło moje serce 4 lata temu na Narodowym, że przysięgłam sobie, że następnym razem nagram (a mimo to znów zwyciężyła chęć przywołania tamtych uczuć i potrzeba zwykłego wydzierania się) oraz finałowego „Personal Jesus” – bo po prostu chciałam przeżyć końcówkę, potańczyć i pomachać ręką. Czuję, że już po prostu nie muszę nagrywać wszystkiego. Po koncercie słyszałam opinię, że kawałki były straszliwie wymieszane, i faktycznie coś w tym jest. Sama do końca nie wiem jak się do tego ustosunkować, ale to chyba dobrze, że zespół nie zapomina o utworach, które stworzył w XXI wieku. Dzięki temu w setliście mamy przekrój przez wszystkie dekady twórczości Depeche Mode. Tak, jak na poprzedniej trasie, zespół zagrał „A Pain that I’m used to”, które mimo remiksu, zabrzmiało chyba nieco mocniej niż wtedy, podobnie zresztą „Wrong”, które bardziej wgniotło mnie w przysłowiowy fotel niż 7 lat temu w Łodzi i które rozpoczęło się tak zwanym „excerptem” znanym z końcówki płyty „Sounds of the Universe”. Czasy „Songs of faith and devotion” reprezentowała nieśmiertelna trójca: „In your room” (w podniosłej, oryginalnej wersji), „I feel you” i „Walking in my shoes”, którego początek za każdym razem brzmi nieco inaczej. Moim numerem jeden pozostaje jednak wersja z Delta Machine Tour. Podczas swoich solówek Martin wziął na warsztat „A question of lust”, którego słuchanie sprawiło mi naprawdę dużą przyjemność, dodał do niego powracające co jakiś czas „Somebody” (choć dla mnie to był pierwszy raz) oraz nieśmiertelne, wręcz znienawidzone przez niektórych (nie przeze mnie, bo to była pierwsza piosenka DM, która mi się spodobała kiedy ukazała się na singlu) „Home”. „Where’s the revolution” zabrzmiało bardzo przyzwoicie, zwłaszcza odśpiewane chóralnie przez publiczność. W takim towarzystwie nawet „Stripped” i tekst „Let me hear you make decisions without your television” nabrał dla mnie politycznego wydźwięku. „Everything counts” zyskało natomiast nowy, intrygujący elektroniczny początek – szkoda, że potem gdzieś to zniknęło, a i sam utwór nie zabrzmiał tak dynamicznie, jak w czasach swojej świetności. Po raz pierwszy w secie znalazło się też miejsce dla coveru w postaci „Heroes” Davida Bowie i w przypadku Depeche Mode wybór akurat tego utworu jest dość oczywisty. Ostatecznie to on miał wpływ na powstanie zespołu. Rozumiem chęć oddania hołdu wielkiemu artyście, ale moim zdaniem to był najsłabszy moment koncertu. Było po prostu nudno. Solówka podczas „Enjoy the silence” jakoś nie zapisała się w mojej pamięci, zresztą mam wrażenie, że ta cała wstawka była krótsza niż zazwyczaj, chociaż sam początek utwory był przepiękny. Podobnie „Never let me down again” skończył się jakoś za szybko i nie zdołałam poczuć euforii związanej z machaniem rękoma. Aczkolwiek muszę przyznać, że gitara Martina zabrzmiała wyjątkowo masywnie. Setlistę zamknął „Personal Jesus”, tym razem zagrany prosto, bez bluesowego wstępu. I tak to jakoś minęło. Rzuciło mi się w oczy to, że jakoś mało było podczas tego występu interakcji między członkami zespołu. Dave rzadko podchodził do Martina, a do Fletcha w ogóle. Obserwując go natomiast na scenie doszłam do wniosku, że na przestrzeni lat jego zachowanie dość sporo się zmieniło. Po raz pierwszy tak naprawdę niemal nie widziałam Davedancingu. Niewiele było tych charakterystycznych ruchów, tego przeskakiwania z nogi na nogę, poruszania biodrami. Zawsze widząc go na żywo zadziwiało mnie to, że widzę oryginalnego autora tych wszystkich scenicznych zachowań, których tyle naoglądałam się na rozmaitych zlotach i depotekach. I łapałam się na myślach, że uczeń przerósł mistrza. Przy starszych utworach faktycznie wraca nieco tamten Dave, ale gdyby ktoś chciał naśladować Dave’a z XXI wieku, wówczas uprawiałby raczej Davewalking. Obecnie Gahan głównie chodzi po scenie, stawiając czasem wręcz przesadnie duże kroki. Do tego dochodzi cała paleta ruchów rodem z klubu ze stripteasem, wysyłanie buziaków do publiczności i zalotne mrugnięcia. I oczywiście cała paleta rozmaitych min, od typowych skrzywień przez uwodzicielskie spojrzenia aż do uśmiechów przywodzących na myśl drag queen. Dave to zaiste wielki showman, rzekłabym, że z wiekiem coraz większy. Nawet buty obecnie nosi wybrokatowane, do tego ogromniasty sygnet na palcu i wisior na szyi. Zrezygnował natomiast z szaleńczych obrotów z mikrofonem oraz wrzasków, które w latach dwutysięcznych były bardzo częste. Trochę obawiałam się o jego formę po poniedziałkowym odwołaniu koncertu w Mińsku i pobycie w szpitalu, ale po problemach nie pozostało już śladu. I chociaż na nowych zdjęciach Dave wygląda już na nieco zasuszonego, to na scenie absolutnie tego nie widać.

Nie przeżyłam jakoś wyjątkowo tego koncertu, ale było po prostu przyjemnie. Znalazłam czas na wszystko – i na zdjęcia, i na filmiki, i przede wszystkim na śpiew i przestępowanie z nogi na nogę (czyli taniec w ścisku). Miło było ich zobaczyć, ale (na szczęście dla mojego portfela i zdrowia) ten koncert nie sprawił, że zapragnęłam zaliczyć wszystkie trzy ich występy w Polsce podczas zimowej trasy. Wystarczy mi jeden.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

If you can see this, then you might need a Flash Player upgrade or you need to install Flash Player if it’s missing. Get Flash Player from Adobe.

 

Na koniec informacje praktyczne i podsumowanie spraw organizacyjnych:
– warto zawczasu (jeśli ma się taką możliwość) zapoznać się z planem Stadionu – to jest naprawdę ogromy teren
– darmowa toaleta w okolicach Stadionu znajduje się w metrze (wyjście nr 8 przy stacji kolejki) oraz naprzeciwko stadionowej Bramy nr 4 – w MOSiRze
– Toi Toie ustawione były przed każdą bramą prowadzącą na Stadion
– stanowiska z jedzeniem i piciem oraz kolejne Toi Toie znajdowały się za bramą Stadionu, ale przed samym obiektem
– na płycie było kilka małych stanowisk serwujących napoje, jedzenia nie zauważyłam
– na płycie nie było sklepiku
– większe stanowiska gastronomiczne oraz sklepiki znajdowały się w części powyżej trybun
– baton szybciej i lepiej zaspokaja mały głód niż bułka, zwłaszcza jedzona po kawałku
– po koncercie bez problemu można było coś zjeść i wypić a także zakupić koszulkę, czapkę lub… płaszcz przeciwdeszczowy
– towar w sklepikach przed stadionem różnił się od tego, który był dostępny na terenie stadionu
– płyta nie była w ogóle podzielona, mimo wcześniejszych zapewnień
– dach był otwarty – w takiej sytuacji chronione są jedynie trubuny, ale i tak nie jestem pewna czy wszystkie
– dźwięk był taki sobie – dużo basów, mało wysokich tonów
– zdecydowanie lepiej jest mieć bilet wydrukowany niż elektroniczny
– przed koncertem rozdawane są opaski na rękę – nie otrzymasz opaski jeśli nie pokażesz biletu w formie papierowej
– siadaj kiedy tylko jest to możliwe
– stojąc przed koncertem ruszaj się (muzyka pomaga)
– zaopatrz się w powerbank (no chyba, że masz nową komórkę, która bez ładowania wytrzymuje 2 dni)
– zorganizuj sobie czas podczas oczekiwania na koncert – internet nie zawsze działa, więc ebook to całkiem niezłe rozwiązanie
– wybierając Early Entrance przygotuj się (psychicznie, a jeśli możesz to i fizycznie) na ok. 4 godziny stania pod sceną (+ czas na oczekiwanie w kolejce do wejścia)
– mała, składana parasolka jest dozwolona
– jeśli decydujesz się na płaszcz przeciwdeszczowy wkładany przez głowę miej świadomość, że w tłumie możesz mieć problem ze ściągnięciem go
– rozpiska godzinowa przedstawiała się następująco:

16:30 Early Entrance
17:00 Otwarcie bram
19:30 support
20:45 DEPECHE MODE

 


autor: // Last.fm
24.07.2017, godz. 00:37, poniedziałek
Kategoria: Galeria + Relacje

Poprzedni Post
«
Następny Post
»