Cinema Bizarre

1 października 2009
czwartek, godz. 23:31

Przeszło 9 miesięcy nosiłam się z zamiarem napisania o moim niemieckim odkryciu. Chciałam zrecenzować album, ale jakoś nie potrafiłam się za to zabrać. Chciałam napisać o zespole, ale nie do końca byłam pewna czy warto. I czy wypada. Bo grają bardzo fajnie, tylko piekielnie kiczowato. Piekielnie kiczowato, ale jednak fajnie. Cóż, Cinema Bizarre to zjawisko frapujące, wprawiające mnie w konsternację.

Poznałam ich standardowo, od pierwszego singla „Lovesongs (they kill me)”, w dodatku w remiksie nie byle kogo tylko samego Chrisa Cornera w odsłonie IAMXowej. Brzmiało fajnie, sięgnęłam zatem po oryginał. Okazało się, że jest bardziej rockowy, z jakimś nawet dark wave’owo – gotyckim pazurem. Ciekawe. Wielce zainteresowana zaczęłam szukać informacji o zespole i płycie („Final attraction”)… i wtedy nastąpiło gwałtowne przebudzenie. Już okładka pierwszego albumu, „Final attraction”, dała mi do myślenia. Czegoś tak strasznego, kiczowatego i tandetnego naprawdę ze świecą szukać. W dodatku liczne porównania do Tokio Hotel… Wniosek: kolejna niemiecka kapelka emo-anime dla nastolatków (tudzież nastolatek). Szkoda, bo „Lovesongs” naprawdę mi się podobało. Nie mogłam jednak odmówić sobie przesłuchania całego albumu ze straszliwą okładką. I wtedy właśnie zrodziło się to uczucie konsternacji, które towarzyszy mi właściwie do dziś. Bo z jednej strony to śliczni, androgyniczni chłopcy (to znaczy mający uchodzić za ślicznych, bo jednak żaden z nich nie dorównuje urodą Billowi Kaulitzowi z Tokio Hotel, a jeden przypomina Alicję Janosz :]), urodzeni pod koniec lat 80tych (swoją drogą to już wcale nie są tacy młodzi!), wyglądający jak laleczki z japońskich komiksów, śpiewający tak popmatyczne i dramatyczne pieśni,że nic tylko drzeć szaty, wypłakiwać oczy i biegać na golasa z rozmazanym tuszem po ulicach, głosząc rychły koniec świata. Z drugiej jednak strony coś w tym jest. Ten gotyk, glam, dark wave w „Lovesongs”… no dobrze, trąci to trochę HIMem, ale jednak jest fajne, a przerysowana teatralność w ruchach, pozach i wyglądzie idealnie pasuje do muzyki. No właśnie, wróćmy do muzyki. Gitary wzbogacone, wzmocnione wręcz, sporą dawką elektroniki – duże, masywne dźwięki i hymnowe, dramatyczne refreny, wszystko do przeżywania na najwyższych obrotach. I bardzo melodyjne, nierzadko i porywające.
Ale ta okładka…
Słaba grafika rodem z jakiejś gry dla nastolatków…
Pamiętam, że na początku myślałam, że to tylko jakiś fan-art…

Gdy byłam już skłonna wrzucić Cinema Bizarre do worka z komercyjną muzyką mającą uchodzić za niekomercyjną i skierowaną do emo-nastolatków, znów zaskoczenie. Bo okazało się, że Strify (wokalista) nie jest gołosłowny mówiąc, że uwielbia muzykę lat 80tych, a zwłaszcza Depeche Mode, Erasure i Eurythmics. Początek „Escape to the stars” i co? Znajome dźwięki, nawet bardzo znajome, bo wysłuchiwane swego czasu setki razy… „Everything counts” Depeche Mode.

Początek „Way we are” i co? Znajome dźwięki. „The great commandment” Camouflage. A gdyby wymienić wokal na głos Chestera Benningtona brzmiałoby to jak rasowy Linkin Park. Linkinowy klimat unosi się także nad częścią „Angel in disguise”. „Dysfunctional family” zaczyna się z kolei riffem, który sugeruje, że autor nasłuchał się nieśmiertelnego „Personala” Depeszy. A „I don’t believe” przypomina… Britney z okresu dwóch pierwszych płyt.

Misz masz totalny. Rock, glam, gotyk, dark wave, electro, Japonia, Francja (Strify i jego „Je ne regrette rien”), anime, emo, Depeche Mode, Camouflage, Linkin Park, HIM, Britney Spears… Uff, aż głowa boli. To wszystko sprawia, że Cinema Bizarre idealnie pasują do niemieckiej Vivy i jednocześnie z powodzeniem mogliby wystąpić zarówno dla „modnej młodzieży” w Hard Rock Cafe, jak i zagrać dla mrocznego towarzystwa na Castle Party w Bolkowie.
Do „misz maszu” warto jeszcze wrzucić przypadek „Forever or never”, jednego z najfajniejszych kawałków z debiutanckiej płyty (których właściwie nie ma wiele). Porywający, mocny, melodyjny. Taki bardzo „z Vivy”, ale co tam 😉 Przyczepia się mocno, człowiek nuci miesiącami.
Tylko ta Eurowizja…
Próbowali przepchnąć go w 2008 roku. Nie udało się.
A więc Hard Rock Cafe, Bolków i Eurowizja…
Mało?
Proszę bardzo.
Mamy rok 2009 (debiut wyszedł w 2007) i nową płytę „ToyZ”. Gdyby Lady GaGa urodziła się w Niemczech i była facetem, zapewne nazywałaby się Cinema Bizarre. 7 sierpnia bieżącego roku światło dzienne ujrzał singiel „I came 2 party”, który brzmi jak jeden wielki cover całej twórczości panny Germanotti. Połączenie proste i dość oczywiste – ci sami producenci: RedOne i Space Cowboy, do którego należy straszliwie przemaglowany i wołający o pomstę do nieba wokal w zwrotce „I came 2 party”. W dodatku klip wygląda nieco jak biedna podróbka „Just dance” GaGi. Ale co tam, chłopcy supportowali GaGę w Stanach podczas jej „The Fame Ball tour” w marcu i kwietniu tego roku, a ona wypowiada się o nich w samych superlatywach. Kto by pomyślał 😉

Sama piosenka zaś wciąga tak straszliwie, że aż wstyd się przyznać. Może to jednak dobrze, że last nie scrobbluje z mojego odtwarzacza mp3 😉 Oprócz GaGi na nowej płycie CB słychać także inspiracje Katy Perry i jej kawałkiem „Hot’N’Cold” (vide „Out of love”). Pokusiłabym się też o stwierdzenie, że „Blasphemy” mógłby zaśpiewać Chris Corner. Reszta właściwie po staremu, może tylko momentami ciekawiej i bardziej dyskotekowo niż przed dwoma laty.
No i co tu o tym wszystkim myśleć? Przez 9 miesięcy nie zdołałam ustalić czy mi się to podoba czy nie. Na pewno są momenty („Lovesongs”, „Forever or never”, „Heavensent”, „She waits for me”, „Dysfunctional family”, „Touching and kissing”, „I came 2 party”, „Toyz”, „Blasphemy”, „Sad day (for happiness)”, „Tears in Vegas”), jest dużo melodii, dużo tego wszystkiego, co sprawia, że piosenka jest porywająca w nieskomplikowany sposób. Na pewno jest też dużo przerysowania i kiczu. Najpewniejsze jest jednak to, że słowo „bizarre” pasuje do tego zespołu jak ulał.



autor: // Last.fm
01.10.2009, godz. 23:31, czwartek
Kategoria: News, Ciekawi

1 komentarz

#1 Monika :
01.10.2009, godz. 23:31

osobiście bardzo lubię cb, słucham ich bardzo często, chociaz nie jestem ani emo ani szaloną nastolatką… ale twoja recenzja mi się bardzo podobała 🙂 masz rację, coś w tym jest, taki misz masz i połączenie wszystkiego, ale w sumie czemu nie słuchać skoro tak wpada w ucho i tak się podoba? pozdrawiam 🙂

Poprzedni Post
«
Następny Post
»