Polskie preselekcje do Konkursu Piosenki Eurowizji

14 lutego 2009
sobota, godz. 21:18

Eurowizji nikomu nie trzeba przedstawiać. Jedni ją kochają, inni nienawidzą, jeszcze inni uwielbiają ją oglądać z czystej złośliwości. My zaliczamy się do tej ostatniej kategorii.
Jaki jest festiwal – każdy widzi. To przedstawienie pełne kiczu, sztucznych uśmiechów i synchronicznych tańców oraz – z drugiej strony – dramatycznych ballad. Oraz całej masy nijakich piosenek, które są tak nijakie, że trudno je zaliczyć do jakiejkolwiek kategorii.
Człowiek sobie myśli: kiedyś to były piosenki… Ale gdyby tak się zastanowić i prześledzić eurowizyjnych wygranych, to w rzeczywistości okaże się, że na niewielu można „ucho zawiesić”. Może i pierwsze wygrane utwory były ładne, ale były przy tym niemożliwie nudne i bardzo do siebie podobne. Klonowanie piosenek przerwała dopiero po niemal 20 latach od pierwszego konkursu ABBA. Nie da się ukryć, że jest to tak naprawdę największa i jedyna właściwie gwiazda, którą wykreowała Eurowizja. Bo przecież i Celine Dion i Cliff Richard byli znani zanim wystąpili w konkursie a Olivia Newton-John kojarzy się z Grease a nie z Eurowizją. Może jeszcze tylko kariera zespołu Brainstorm nabrała pewnego chwilowego tempa po występie na Eurowizji.
Piosenki eurowizyjne, które się pamięta, również można policzyć na palcach jednej ręki – „Waterloo” Abby (1974), „Save all your kisses for me” Brotherhood of Man (1976), „Congratulations” Cliffa Richarda (1968, która przegrała tylko jednym punktem z hiszpańskim „La la la” Massiel), „Nel blu di pinto di blu” Domenico Madugno (1958, którego nikt chyba jednak nie łączy z Eurowizją, z Domenikiem Modugno czy z oryginalnym tytułem – utwór ten jest bowiem o wiele bardziej znany jako „Volare” w wykonaniu Gipsy Kings), z ostatnich lat (chociaż tak na dobrą sprawę trudno tu powiedzieć, czy pamiętamy te piosenki, bo zapadają w pamięć czy też po prostu dlatego, że są stosunkowo nowe) – „Diva” Dana International (1998) czy może „Everyway that I can” Sertab Erener (2003). Pamiętamy Rusłanę w niedźwiedzich skórkach śpiewającą połamanym głosem „szi-di-ri-di-daj, szi-di-ri-di-da-na” („Wild dances”, 2004) czy też członków zespołu Lordi, poprzebieranych za mutanto-potwory z horroru klasy Z, którzy przy okazji też chyba wykonywali jakąś piosenkę… Jednakże dobrych piosenek, takich, które faktycznie mogą stać się międzynarodowymi hitami, na Eurowizji nie ma. 4 czy 5 udanych utworów, które pozostały w pamięci, to jak na festiwal z 56-letnią tradycją trochę mało. Z drugiej jednak strony może oczekiwania w stosunku do Eurowizji są zbyt wysokie? Genezą festiwalu było powołanie do życia programu rozrywkowego, w organizację którego zaangażowane byłyby państwowe stacje telewizyjne należące do Europejskiej Unii Nadawców. Po prostu program rozrywkowy. A żeby wprowadzić pewien dreszczyk emocji postanowiono nadać temu programowi formę konkursu. Nie ma zatem co spodziewać się piosenek ambitnych czy też naprawdę hitowych, bo takie raz, że trudno napisać na zawołanie (a przecież każdy utwór biorący udział w konkursie musi być specjalnie z tej okazji napisany, co oznacza m.in. to, że nie może zostać wcześniej opublikowany czy w ogóle upubliczniony), a dwa – mogą wymagać bardziej wymagającego słuchacza niż przeciętny widz. Dlatego co roku dostajemy tańczące i uśmiechnięte show do muzyki bardziej lub mniej imprezowej, poprzeplatanej piejącymi i mającymi chwycić za serce balladami oraz piosenkami wybrzdękanymi na gitarach. Uczestniczące kraje nie starają się wysyłać na konkurs znanego wykonawcy (nie oszukujmy się – dla znanych artystów Eurowizja to obciach, który do niczego im w karierze nie jest potrzebny, dlatego w konkursie lądują wykonawcy:
a) pragnący nagrać wreszcie pierwszą płytę
b) pragnący udowodnić, że jeszcze nie umarli) a piosenki mają się nijak do tego, co króluje na listach przebojów w danym państwie oraz do tego, co wykonują rodzimi artyści na co dzień. A czy nie byłoby ciekawiej gdyby zamiast wysyłać na festiwal utwory, które zdaniem wysyłających, przypadną do gustu „wszystkim”, wysyłać stricte rodzimą muzykę? Czyli wykonawców i utwory (ciągle napisane specjalnie na Eurowizję) reprezentatywne dla danego kraju… A więc na przykład wysłać Dodę z piosenką charakterystyczną dla Dody : pseudo-rockiem z „dużym” refrenem. Bo to jest dla naszego kraju reprezentatywne – to się w Polsce sprzedaje. Albo nawet jakiegoś debiutanta – ale z utworem, który będzie mówił coś o tym wykonawcy i o tym, jaką muzykę chce wykonywać. Debiutanta, którego ktoś uznał za „przyszłościowego” i zdecydował się dać mu szansę. Nie dlatego, że może wygrać festiwal, ale dlatego, że jego piosenka jest wartościowa.

I tak oto docieramy do 14 lutego, dnia polskich eliminacji do Konkursu Piosenki Eurowizji. Czyli przeglądu piosenek złych i gorszych, które zamierzamy wysłać w świat, aby jak co roku, przynosiły nam złą sławę. Przyjrzyjmy się zatem bliżej, kto zamierza nas skompromitować w tym roku.

Stachursky – “I nie mów nic”
Pan Jacek, jak zwykle zachrypnięty (tu jakby bardziej), w typowej dla swoich ostatnich dokonań piosence. Gdyby tylko melodia była inna, nie byłoby to wcale takie złe.

Renton – “I’m not sure”
Początek brzmi jakby znajomo… W stylu indie-rockowych zespołów z chudymi wokalistami, rzucającymi się po scenie niczym młody Mick Jagger. Przy pierwszym przesłuchaniu utwór nijaki. Zyskuje nieco przy kolejnych przesłuchaniach. Do tego całkiem niezły klip. Fajne koszule, dziwne krawaty i oldshoolowa tapeta.

Det Betales – „Jacqueline”
Czyli grupa mająca się za potomków Beatlesów. Piosenka miła dla ucha, idealna na dancing w domu starców.

Man Meadow – „Love is gonna get you”
Szwedzka męska łąka, która po raz drugi próbuje swoich sił w polskich preselekcjach. Utwór zdecydowanie najbardziej klubowy ze wszystkich – jednym słowem rodem z Eski. Do refrenu. Bo refren to już czyste Modern Talking. Co gorsza, przy ostatniej powtórce da się go zaśpiewać. Razem z tekstem.

Dali – „Everyday”
Zaczyna się nawet ciekawie. Refren niestety całkowicie zabija to całkiem pozytywne pierwsze wrażenie. Dużo gitar i dużo szczęścia. A klip… cóż, lepiej gdyby nigdy nie powstał.

Ira – „Dobry czas”
Do tego zespołu jedno z nas ma sentyment . Następna piosenka o interesującym wstępie. I co ciekawe dalej brzmi również całkiem ciekawie. Brzmieniowo jest całkiem ok. I nawet refren jakoś nie razi. Tylko panienki w klipie niepotrzebne.

Artur Chamski – „Kilka słów”
Pierwszy wyciskacz łez i pierwszy łamacz serc. Początek niczym z Morrisseya. Refren również jakiś znajomy. Ogólnie nawet ładna piosenka, tylko się nie rozwija.

Ola Szwed & Marco Bocchino – „All my life”
Piosenka trójjęzyczna, w związku z czym nikt nie ma szans zrozumieć tekstu. Ale zapewne tekst nie jest tu najważniejszy. Tylko co w takim razie, skoro melodia jest tak nijaka, że aż strach pomyśleć, jakie jeszcze piosenki startowały do krajowych preselekcji, skoro akurat ta się dostała. Totalnie nieudana próba wykorzystania chwilowej popularności Oli Szwed po udziale w „Jak Oni śpiewają”.

Tigrita Project – „Mon Chocolat”
Denerwujący wokal. Kojarzy nam się z Tatianą Okupnik udającą momentami Edith Piaf. Piosenka z ambicjami bycia czymś inteligentniejszym i bardziej artystycznym (stąd zapewne użycie skrzypiec) niż jest w rzeczywistości. A w rzeczywistości to po prostu nuda.

Lidia Kopania – „I don’t wanna leave”
Typowy dramatyczny i łzawy utwór z o dziwo całkiem ładnym i pasującym do muzyki klipem. O ile zwrotka ma nawet kilka ciekawszych nut, to refren jest już całkowicie niestrawny. Łzawy i cukierkowy.

Musimy przyznać, że o ile przy pierwszym przesłuchaniu każda z tych piosenek wywoływała u nas szkaradny grymas, przy kolejnych przesłuchaniach nieco złagodnieliśmy. Może dlatego, że pogodziliśmy się z prawdą a ostatecznie coś wybrać trzeba. Po pewnym namyśle na chwilę obecną stawiamy na Rentona i Irę.


autor: //
14.02.2009, godz. 21:18, sobota
Kategoria: News

Poprzedni Post
«
Następny Post
»